Darmowe
planery, e-booki...

Podziel się:

Darmowe
planery, e-booki...

Oszczędzanie pieniędzy – moje sposoby i ich ewolucja na przestrzeni lat (i zarobków)

Ostatnim artykułem na temat zarządzania pieniędzmi dałam sobie zielone światło na poruszanie tej tematyki na blogu. Cieszę się, że i Wam przypadła ona do gustu. Nadal uważam, że zdecydowanie zbyt rzadko mówi się na blogach o pieniądzach (w mądry sposób, bez zbędnych emocji i pracując na konkretach), pomijając oczywiście blogi specjalistyczne.

 

Żeby rzetelnie napisać ten tekst, musiałam cofnąć się o kilkanaście lat i wygrzebać z pamięci swoje relacje z pieniędzmi na przestrzeni lat. Próbowałam przypomnieć sobie konkretne kwoty, które miałam do dyspozycji, ale niestety, moja pamięć jest zawodna, więc zastrzegam, że mogę się mylić w detalach. Zresztą, i tak są to kwoty zupełnie nieadekwatne do dzisiejszych, jako że studia zaczęłam ponad 15 lat temu.

 

Studenckie życie

 

Studiowałam w Toruniu, poza swoim miejscem zamieszkania. Czasy studenckie nie był czasem pierwszych moich zarobionych pieniędzy, ale zdecydowanie pierwszym moment prawdziwego usamodzielnienia się. Finansowo żyłam z miesiąca na miesiąc, a mój sposób gospodarowania był bardzo prosty. Od kwoty, którą miałam do dyspozycji od razu odkładałam część przeznaczoną na stałe koszty: głównie czynsz za pokój, media, abonament za telefon (telefony na kartę nie były tak tanie i popularne wtedy). Z reguły zostawało mi ok. 450 zł, które musiało wystarczyć na wszystkie pozostałe wydatki: ksero (duży koszt!), zeszyty, książki (rzadko kupowane), jedzenie, ubrania, rozrywkę itp. Zarządzałam pozostałym budżetem dzieląc go na poszczególne dni – wiedziałam wtedy, że mam np. do wykorzystania 15 zł dziennie i tej kwoty się trzymałam choćby nie wiem co. Ba, cieszyłam się, gdy udało mi się zaoszczędzić kilka złotych, które mogłam przenieść na kolejny dzień.

 

Priorytet miała nauka – na kserokopie materiałów potrzebnych do nauki wydawałam dużo – kilkadziesiąt złotych miesięcznie. Książki kupowałam bardzo rzadko, z reguły używane lub korzystałam z biblioteki. Drugi ważny koszt to jedzenie w takich ilościach, żeby przeżyć. :) Nie jestem z tego dumna i nie radzę tak postępować nikomu, ale wtedy w zasadzie nie miałam wyjścia – oszczędzałam na jedzeniu. Teraz o tym myślę z przerażeniem, ale w tamtym czasie naprawdę do głowy mi nie przyszło zdrowe odżywianie. Żyliśmy na parówkach, najtańszej wędlinie i naleśnikach z Manekina (niewiarygodne, że do tej knajpy ustawiają się teraz w Warszawie prawdziwe kolejki – w Toruniu była to jedna z tańszych studenckich jadłodajni, z cenami czterokrotnie niższymi, niż dziś w Warszawie). Jeśli cokolwiek mi zostało, mogłam przeznaczyć to na rozrywkę – studenckie życie, knajpy, ubrania i kosmetyki. Tyle, że najczęściej nie było mnie stać. Na szczęście mam bardzo ekonomiczną głowę, upijam się rekordowo szybko i na alkohol nigdy nie wydawałam zbyt dużo. ;) O nowych ubraniach i kosmetykach mogłam tylko pomarzyć, czasami szperałyśmy z dziewczynami po sh, ale nigdy nie miałam w tym względzie ani cierpliwości, ani szczególnych umiejętności. W mojej szafie panował wtedy minimalizm raczej wymuszony. Miałam zamożne koleżanki, które wydawały na cienie Chanel więcej, niż miałam do dyspozycji na cały miesiąc, ale nigdy nie było to dla mnie większym powodem do zmartwień. Tylko czasami zabolało.

 

Skąd miałam pieniądze? Na samym początku z kredytu studenckiego (ok. 500 zł) i pomocy rodziców (ok. 500 zł). Wiedziałam, że przy takich „dochodach” oszczędzanie nie jest możliwe, szukałam więc sposobów na dorobienie. Pracowałam usilnie, żeby mieć stypendium naukowe, które czasami udawało mi się wywalczyć na obu kierunkach (studiowałam dwa kierunki równolegle, dziennie). Na administracji stypendia bywały wysokie, nawet 450 zł (jeśli dobrze pamiętam), na prawie już dużo niższe. Jednak, choć na chwilę mogłam się uniezależnić od pomocy rodziców. Zresztą, moi rodzice wpadli w pewnym momencie w kłopoty finansowe i na ich wsparcie zupełnie nie mogłam liczyć. Dorywczej pracy szukałam już od 2 roku studiów. Różnie bywało (o swoich pierwszych pracach pisałam tutaj), ale mogłam dorobić i zaoszczędzić na tyle, żeby przeznaczyć 500 zł na studencki wyjazd naukowy do Paryża! :)

 

Na przełomie 2 i 3 oraz 3 i 4 (albo 3 i 4 oraz 4 i 5…) roku pracowałam w lipcu jako stażystka w jednej z warszawskich kancelarii, co pozwoliło mi odłożyć pieniądze na rok akademicki (zarobiłam wtedy ok. 2400 zł miesięcznie minus koszty utrzymania w Warszawie). Na 5 roku studiów pracowałam już w Toruniu na pełen etat jako sekretarka w jednej z fundacji. Nie zarabiałam wiele (ok. 1500 zł netto), ale trzymając koszty mocno w ryzach, przez kilka miesięcy pracy odłożyłam prawie 1000 zł, które przydały mi się bardzo, ponieważ od drugiego semestru zaczął się nowy etap w moim życiu – przeprowadziłam się do Warszawy.

 

Korporacyjne życie

 

Wraz z pracą w korporacji przyszło zupełnie inne wynagrodzenie. Jeśli dobrze pamiętam, zaczynałam od kwoty ok. 4000 zł brutto, która wzrastała wraz z czasem i moim doświadczeniem. To były finansowo bardzo komfortowe czasy. Czasy konsumpcyjnego rozpasania, ale i czasy największych oszczędności. Taki melanż rozsądku z szaleństwem. 

 

Nie musiałam już tak skrupulatnie prowadzić budżetu, wyznaczając sobie przydział kwotowy na każdy dzień, ale nie zapomniałam o oszczędzaniu. Każdego miesiąca najpierw przelewałam określoną kwotę na konto oszczędnościowe (ok. 20% zarobków, choć procenty się różniły), a z reszty żyłam na co dzień. Oczywiście, gdybym była rozsądniejsza, mogłabym zaoszczędzić dużo większe kwoty, ale wtedy odbijałam sobie trochę lata ograniczeń. Szafa puchła w oczach. Kupowałam kompulsywnie i kompensacyjnie, ale chyba nigdy nie zatraciłam się aż tak poważnie, żeby zupełnie zapomnieć o oszczędzaniu.

 

Ograniczałam również koszty – na samym początku wynajmowałam pokój, nie mieszkanie, jeździłam komunikacją miejską, a potem przeprowadziłam się blisko pracy. Korzystałam skrupulatnie z bonusów pracy w korpo – prywatnego ubezpieczenia medycznego, karty sportowej czy bonów obiadowych. Wywalczyłam również sfinansowanie kosztów aplikacji rzecznikowskiej i studiów podyplomowych. Korporacyjne zarobki pozwoliły mi na zbudowanie pierwszej, poważnej poduszki finansowej w przeciągu ok. 3 lat.

 

Szukałam też sposobów na inwestycje. Środki trzymałam na lokatach lub kontach oszczędnościowych (w zależności od tego, co było korzystniejsze) i już wtedy myślałam o inwestycji w nieruchomości. Jednak, byłam chyba zbyt młoda i finalnie z tych planów nic nie wyszło. Nie zraziłam się jednak i po 4 latach pracy w korporacji założyliśmy z MM naszą pierwszą wspólną firmę – biuro coworkingowe COPOINT (również opartą na rynku nieruchomości). Firma działa z sukcesem do dziś, a kulisy jej powstania i prowadzenia opisywałam już w cyklu Minimalizm w biznesie.

 

Naturalnie, równoległe prowadzenie firmy i praca na etacie to ogromne zobowiązanie czasowe, ale i pozwalało na znaczące podwyższenie zarobków, z których większość trafiała prosto na konto oszczędnościowe. Był to również moment (ok. rok przed przejściem na swoje) mojego szczytowego romansu z minimalizmem. Zerwanie ze zbędnymi zakupami, ograniczenie wydatków i dużo wyższa świadomość wartości pieniądza pozwoliła mi znacząco i w zasadzie bez wysiłku zwiększyć kwoty przelewane na konto oszczędnościowe do ponad 60% zarobków. Wtedy powiększyłam swoją poduszkę finansową na tyle, że spokojnie wygospodarować znaczną kwotę wyłącznie na inwestycje. I pozwolić sobie na porzucenie pracy na etacie.

 

Praca na swoim

 

Decyzja o rezygnacji z wysokiego i stałego wynagrodzenia w korporacji nie była łatwa, ale potrzeba wolności silniejsza. Zdecydowanie łatwiej podejmuje się taką decyzję mając poduszkę finansową, prężnie działającą firmę i w miarę stałe dochody, to oczywiste.

 

W chwili obecnej moje dochody są niezwykle zdywersyfikowane i pochodzą z 3 źródeł: kancelarii, COPOINT oraz bloga. Na blogu również dywersyfikuję dochody współpracując z markami, czerpiąc zyski z afiliacji oraz tantiem z wydanej książki. Jednak, to już temat na zupełnie odrębny tekst.

 

***

Podsumowując moją historię, znam tylko 2 niezbyt odkrywcze, ale skuteczne sposoby na oszczędzanie:

  1. Ograniczenie kosztów, co czasami prowadziło do wypaczeń (patrz moje studenckie oszczędzanie na jedzeniu).
  2. Zwiększenie dochodów.

 

Ograniczanie kosztów jest ważne i bardzo pożyteczne, ale nie wystarczające, żeby zbudować nie tylko porządną poduszkę finansową, ale i środki na inwestycje. Wiem, że zaraz pojawi się fala głosów, że nie każdy studiował prawo, nie każdy może pracować w korpo i dobrze zarabiać, albo u niego na wydziale nie ma stypendiów naukowych. To wszystko prawda. Opowiadam Wam swoją historię, ujawniając wiele prywatnych szczegółów właśnie po to, żeby pokazać, że sposoby są, ale trzeba je znaleźć, a przy tym się mocno napracować szukając własnej drogi. Nic nie przychodzi samo.

 

Opisując własną historię mam zawsze poczucie, że powstaje dość chaotyczny tekst. Dlatego też, jeśli jakaś poruszona kwestia Was interesuje, albo powinnam jakieś zagadnienie rozwinąć, dajcie koniecznie znać.

 

Będę też bardziej niż wdzięczna, jeśli zechcecie się ze mną podzielić własnymi sposobami na oszczędzanie (teraz i w przeszłości).

 

Sprawdź Także

0 0 votes
Article Rating
Powiadomienia
Powiadom o
guest
92 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments