W szafie mam jedne spodnie z Shein i trochę sieciówkowych nabytków – spodnie Zara czy koszulki HM. Miałam kilka koszulek z dzieciecego działu w Pepco. Wszystkie te rzeczy łączy napis na metce „made in China”. I cena. Dużo bardziej atrakcyjna w Shein, relatywnie niska w stacjonarnych sieciówkach.
Kupować czy nie kupować „chińskiego szajsu”?
Oto jest pytanie.
Ta rozmowa na blogu zaczęła się, gdy w 2023 roku kupiłam w Shein puchate spodnie do chodzenia w domu. I za każdym razem, gdy pokażę je na blogu, rozpoczyna się dyskusja pod znakiem: „ale jak mogłaś tam coś kupić”? Żeby nie było, zupełnie nie oburzam się na to pytanie, wręcz przeciwnie, uważam je za wstęp do inspirującej rozmowy.
Pierwotnie część tego tekstu była jednym z ostatnich newsletterów szafowych, po którym dostałam mnóstwo wiadomości. Pomyślałam, że fajnym pomysłem może być przeniesienie tej rozmowy na bloga, bo naprawdę jestem ogromnie ciekawa Twojego punktu widzenia!
A portki z Shein? Kupiłam je bardzo świadomie.
Z jednej strony, kupiłam te nieszczęsne spodnie, bo kupowałam tam prezent, wybrany przez jubilatkę – składając zamówienie zauważyłam, że są tam spodnie, dokładnie takie, jakich chciałam. Przeszło mi przez myśl, ale jak to, przecież kupowanie tam jest nieetyczne, to nie slow fashion, no nie? No i jak ja to pokażę na blogu? ;) Ale nie chciało mi się szukać, szkoda mi było na to czasu. Dlatego kupiłam i nie zamierzałam tego ukrywać.
Jakość? Jest naprawdę przyzwoita! Nic się nie rozpadło po paru praniach i muszę przyznać, że stosunek jakości do ceny jest wyjątkowo w porządku. Noszę je niemal codziennie już 3 rok!
Z drugiej strony mam znajomego, który naprawdę super dobrze zarabia, stać go na najwyższą jakość i kupuje niemalże kontenery ciuchów na Temu, i zachwyca się, że tak tanio i dobrze. Stosy rzeczy, które są atrakcją tylko na chwilę i za chwilę wypełnią kontenery na śmieci w Pszokach.
Gdy zaczynałam pisać o slow fashion, ponad 10 lat temu, byłam skrajnie oburzona warunkami produkcji ubrań na świecie, ich nadpodażą, rosnącymi stertami śmieciowych ubrań na afrykańskich wysypiskach. Czy po 10 latach coś się zmieniło? Chciałabym wierzyć, że jednak tak…, ale nie jestem tego aż tak pewna. To, czego jestem pewna, to że wpływ mam przede wszystkim na to, co sama robię.
Czy zamierzam nadal kupować na Shein? NIE.
Czy uważam, że należy piętnować osoby, które to robią? NIE.
Czy nadal wolę slow fashion? Hmmm….
Wyrażenie „slow fashion”, podobnie jak „minimalizm”, dla wielu osób oznacza zupełnie coś innego. Slow fashion może być kupowaniem mało; może być kupowaniem tylko lokalnie; może być kupowaniem tylko z drugiej ręki; może być kupowaniem tylko rzeczy z naturalnych włókien.
Slow fashion się też wypaczyło. Stało się marketingowo-sprzedażowym wytrychem do sprzedawania więcej, a przede wszystkim DROŻEJ. Nie oszukujmy się, wszystkie marki ubraniowe, wszystkie bez wyjątku sklepy chcą zarobić. Zysk jest podstawowym celem handlu. Też te super ekologiczne, lokalnej produkcji marki. Lumpeksy też.
Nie jest to proste i zerojedynkowe, ale coraz częściej mam myśl, że we współczesnych czasach mniej istotne staje się gdzie kupujemy, a coraz ważniejsze TO, ILE kupujemy. Bo można kupić jedne potrzebne spodnie w Shein i dziesięć niepotrzebnych koszulek w modnej, ekologicznej polskiej marce.
To moja konkluzja, z którą zupełnie nie musisz się zgadzać. Ciekawa jestem ogromnie Twojego zdania i po cichu liczę, że ten tekst może stać się inspiracją do naprawdę intrygującej rozmowy. Zatem, czy Temu i Shein to zło?
PS Zdjęcie tytułowe jest z banku zdjęć i jego opis brzmi: „kobieta uzależniona od wyprzedaży i ubrań, nadprodukcji i szalonego popytu„.