Deinfluencing.
Poznałam to pojęcie niedawno.
Okazuje się, że robię to od lat, poniekąd.
Pierwsze wzmianki, na które natrafiłam w internecie, pochodzą z 2023 roku. Jednak, pojęcie to jest już obecne nawet w słowniku Collinsa, gdzie deinfluence oznacza korzystanie z mediów społecznościowych w celu ostrzeżenia (swoich obserwujących), aby unikali niektórych produktów komercyjnych, wyborów dotyczących stylu życia itp. (tłumaczenie własne).
Myślę, że charakterystycznym znakiem czasów jest to, że wg definicji deinfuencing może się odbywać wyłącznie za pomocą mediów społecznościowych. W tym miesiącu minęły trzy lata, odkąd zupełnie poczuciłam sociale. Wszystkie informacje, jakie mam na temat tego, co się tam dzieje, pochodzą od moich przyjaciół lub są szerszymi analizami.
Moi przyjaciele i znajomi, którzy wciąż z mediów społecznościowych korzystają (zawodowo i prywatnie; z entuzjastycznym nastawieniem lub nie), faktycznie dużo mówią mi o tym, że teraz jest wyjątkowo trudno uciec od reklam, które zalewają feedy niespotykanie mocno i coraz mocniej. Coraz trudniej to kontrolować, wylogować się czy chociaż ograniczyć.
Na fali tej presji zaczęły powstawać konta czy treści o charakterze „niekupowaniowym” – zniechęcające do zakupu konkretnych rzeczy, które okazały się bublem czy wręcz normalizujące niekupowanie osiemnastego kubka czy pięćdziesiątej ozdoby świątecznej. Zniechęca się do trendów, przedmiotów czy stylu życia.
Prowadzę bloga o minimalizmie, umiarze, też w kupowaniu, już od ponad dekady i mocno widzę, jak podejście do tej tematyki faluje. Konsumpcja zamienia się minimalizm po to, żeby przemienić się znowu w konsumpcję, po której następuje zero waste, less waste, potem znowu fala kupowania, aż nadszedł deinfluencing.
Czy mnie to zaskakuje?
Nie.
Czy to potrwa dłużej?
Nie sądzę.
Myślę, że jak zawsze, znajdą się twórcy, dla których deinfluencing jest rodzajem misji, czegoś, w co autentycznie wierzą i czują. Być może zostaną przy swoich ideałach dłużej. Z pewnością jest i będzie też mnóstwo osób, które wykorzystają trend do zwiększenia swoich zasięgów na chwilę, a jak wiatr zawieje w drugą stronę, wrócą do unboxingów, hauli zakupowych, reklamowania pralek i ubrań, tylko pewnie w zupełnie innej formie, niż dotychczas. Czy to coś złego?
Myślę, że warto, żeby każdy sam ze sobą sprawdził, co mu służy; co wspiera dobrostan, a co go zaburza i odziera ze zdrowia, też psychicznego. O tym, jak media społecznościowe (influencingowe czy deinfluencingowe) wpływają na zdrowie człowieka (szczególnie dzieci i młodych ludzi) jest ogrom badań, których wyniki coraz mocniej biją na alarm! I co z tego.
Instagramowa estetyka i sztuczna rzeczywistość weszła na pełnej, a nie każdy ma czy będzie miał możliwość dorównać nierealnym standardom kreowanym przez sociale. To jest prawdziwy problem. Rosnący problem. To konsumpcyjne szambo wybije prędzej czy później, ale myślę, że nie będzie to szczególnie spektakularne. Raczej po cichu będziemy mieć coraz więcej osób z zaburzeniami lękowymi, depresją, wypaleniem najróżniejszego rodzaju. Skutkiem niemożliwości sprostania presji. Presji, którą sami tworzymy.
Może deinfluencing, jako zjawisko, to po prostu chwilowy oddech normalności? Jakiś zdrowy, ludzki odruch, gdy szala konsumpcji przechyla się coraz mocniej. Czy przeważy na stałe? Nie jestem chyba aż taką optymistką. :)
Wiem, że sama nie chcę tego sobie fundować. Wypisałam się. Nie chcę być też na sztandarach z jakimkolwiek hasłem i staram się nie oceniać innych. Po prostu wiem, że nie chcę być częścią świata, który tworzy taką presję.
Ogromnie ciekawa jestem Twoich przemyśleń na temat deinfluencingu.