Po przerwie, zapraszam Was na kolejną część relacji z naszej wyprawy do Tajlandii. Po kilku pierwszych dniach spędzonych w kolorowym Bangkoku wyruszamy na północ. Kolejnym naszym przystankiem są dwa miasta: Ajutthaja, dawna stolica Tajladnii oraz Lop Buri zwane także malowniczo Miastem Małp.
Zobacz także → Tajlandia. Co warto zobaczyć? Przystanek: Bangkok.
O ile Ajutthaja od samego początku była w naszym planie wyjazdu, to początkowo zupełnie nie planowaliśmy zajeżdżać do pobliskiego Lop Buri. Uwielbiam jednak te momenty, gdy poddajemy się chwili i postanawiamy ruszyć przed siebie, delikatnie ignorując wcześniejsze plany. Ale tylko delikatnie ;). Oba miasta można zwiedzić w jeden dzień, a dojechać tam można spokojnie pociągiem z Bangkoku. Wszelkie techniczne informację zbiorę i opiszę jeszcze, dziś chcę Was wirtualnie zabrać do tych fascynujących, choć zupełnie różnych miejsc.
Ajutthaja
Ajutthaja (Ajutthaya) to miasto położone ok. 80 km na północ od Bangkoku. Jest to dawna stolica Tajlandii, którą warto odwiedzić z pewnością dla kompleksów starożytnych świątyń i pałaców. Szczegółowe informacje znajdziecie w każdym przewodniku, ja uzupełnię o garść praktycznych informacji, których próżno szukać nawet w najlepszym przewodniku.
Jak wspominałam, do Ajutthaja można dostać się z Bangkoku pociągiem i jest to najtańsza i najwygodniejsza opcja transportu. Podróż trwa ok. półtorej godziny i można ją spędzić nawet w pociągu 3 klasy. Nic to strasznego, standard jak Kolej Mazowiecka :). Można oczywiście jechać tam i z powrotem, dla nas Ajutthaja (i dalej Lop Buri) było przystankami w drodze na dalszą północ, do miasta Chiang Mai. Dlatego też, zabierając bagaże, wyjechaliśmy z Bangkoku rano. W Ajutthaja zostawiliśmy bagaże na stacji w przechowalni i pojechaliśmy zwiedzać. Planowo, zamierzaliśmy spędzić w Ajutthaja cały dzień, a na wieczór mieliśmy już wykupiony bilet do Chiang Mai. Większość przewodników opisuje Ajutthaja jako atrakcję na cały dzień zwiedzania. Nie zgadzam się z tym, w zupełności wystarczy pół. Co prawda, ruin kompleksów świątynnych jest w mieście dużo więcej niż te najpopularniejsze 6-10, ale mogę się założyć, że po odwiedzeniu tych największych, zupełnie nie będziecie mieć ochoty na pozostałe. O ile nie jesteście zagorzałymi fanami i znawcami tajskiej kultury i religii.
Faktycznie, zwiedzanie Ajutthaja zajęło na 4 godziny, po czym zostało nam pół dnia oczekiwania na pociąg bezczynnie na stacji. Bez sensu prawda? Przed wyjazdem czytałam co nieco o mieście Lop Buri, opinie czy warto je zwiedzić były podzielone. Skoro jednak i tak mieliśmy czas, to postanowiliśmy tam pojechać. Po krótkich, acz owocnych ustaleniach chyba z kierownikiem stacji (starszy Pan w mundurze z mnóstwem odznaczeń – robiło wrażenie :)) udało się przepisać bilet tak, żebyśmy za darmo pojechali do Lop Buri, a dopiero tam wsiedli w pociąg do Chiang Mai. Tyle wygrać :).
Po opuszczeniu pociągu, Ajutthaja można zwiedzać na dwa sposoby. Można wypożyczyć rower lub tuk-tuka z kierowcą. Szczerze mówiąc, nie polecam rowerów, choć to zdecydowanie tańsza opcja. Z prozaicznego powodu. Jakby nie było, z reguły Tajlandię zwiedzamy, gdy jest dość gorąco, prawda? Do tego wilgotno. A odległości pomiędzy poszczególnymi kompleksami ruin świątyń wcale nie są małe i droga czasem wiedzie pod górkę. Tuk-tuków na stacji kolejowej jest mnóstwo, jest też oficjalny cennik. Za 3-4 godziny zwiedzania, w trakcie których kierowca wiezie Was do największych (i najładniejszych) ruin płaci się 900 bahtów. Można się targować, choć raczej nie są chętni do obniżek. Ewentualnie można skrócić trasę. W każdym kompleksie jest ok. 15-20 minut na zwiedzanie, po czym jedzie się do kolejnego. Wstęp do większości świątyń jest płatny, ceny wahają się od 30-50 bahtów od osoby (3-5 zł), a czasami jest bezpłatny.
Co prawda, to prawda, te ruiny są przepiękne. Niektóre bardziej oblegane, niektóre mniej. Zresztą, zobaczcie sami…
Jedna uwaga praktyczna. Po zwiedzeniu kilku świątyń z pewnością zachce Wam się jeść :). Nam się zachciało. W którymś z przewodników, które czytałam przed wyjazdem było napisane, że o rekomendację restauracji najlepiej prosić kierowcę tuk-tuka, ponieważ najpewniej zawiezie on po prostu do swojej żony na domowy obiad, tani i pyszny. No cóż, nasz kierowca chyba był kawalerem… Zabrał nas do okropnej, klimatyzowanej restauracji, stylizowanej na europejską, gdzie jedzenie było dwukrotnie droższe niż normalnie i niezbyt dobre, niestety. Cóż, najwyraźniej czasami się trafi, czasami nie.
Miasto Małp
Jak wspomniałam, na temat Lop Buri, zwanego Miastem Małp czytałam przed wyjazdem różne opinie. Że warto odwiedzić i że nie warto. Dominowały te, że jest małe, brudne i brzydkie, a małpy Cię ugryzą i dostaniesz wścieklizny :). Postanowiliśmy to sprawdzić osobiście. Do miasta dojechaliśmy późnym popołudniem, a ze stacji postanowiliśmy skierować się bezpośrednio do Świątyni Małp.
Zanim jednak o świątyni.. Muszę Wam coś napisać o Tajach… Większość z nich wyznaje buddyzm, w który wpisany jest obowiązek pomagania innym. Jest on tak mocno zakorzeniony, że w większości przypadków, prosząc o pomoc, a nawet nie prosząc, znajdziesz pomocną dłoń. No więc, wychodząc ze stacji kolejowej, po zostawieniu bagaży w poczekalni, zapytaliśmy o drogę. Wiedziałam, że ze stacji jest ok. 200 metrów do świątyni. nie wiedziałam jedynie, czy w prawo, czy w lewo. No i przemiły pan na stacji powiedział wyraźnie w lewo. Przeszliśmy kawał drogi, zanim uświadomiliśmy sobie, gdzieś w polu, że miły pan chyba nie miał pojęcia, co nam powiedzieć, wiec strzelił. I chybił, najwyraźniej. Zawróciliśmy do stacji, poszliśmy w drugą stronę, wypatrując małp. I nic.
Aż tu nagle je zobaczyliśmy. Całe stado. Całą watahę. A właściwie to cały gang, czekający na kolację, którą najwyraźniej przywiozła im starsza Pani. W Polsce dożywiają koty, w Tajlandii małpki :).
Świątynia Małp to naprawdę Świątynia Małp, której wejścia bronią dwa wielkie, okropnie brzydkie pomniki :). Na terenie świątyni i w okolicach podobno żyją setki małp, które praktycznie władają okolicznym terenem. Brudzą, kradną, obsiadają wszystkie słupy, krawężniki i co się tylko da.
Okoliczne budynki wyglądają na nie zamieszkałe, a knajpki na parterze są oplecione czymś, co do złudzenia przypominało przewody pod napięciem. I tak oto człowiek koegzystuje ze swoimi kuzynami. A same małpki? Są przeurocze, silne i żeby dostać jedzenie ściągną Ci plecak, pomacają pod koszulką i poszarpią za włosy. Trudno. I tak karmienie i ich fotografowanie było fantastycznym doświadczeniem. Na terenie świątyni, za 20 bahtów (2 zł.) można kupić woreczek jedzenia i dać się obsiąść dziesiątkom małp. I tak się bawiliśmy, obserwowaliśmy i fotografowaliśmy małpy, aż zapadł zmierzch.
Po zmroku wróciliśmy zmęczeni na stację poczekać na nasz nocny pociąg na drugi koniec kraju. W międzyczasie dosiadł się do nas pewien mnich buddyjski i próbował leczyć przeziębionego lekko MM tajskimi specyfikami. A miał tych leków ze cztery pełne worki! No, ale to już historia na kolejną część opowieści…
***
Jeśli spodobał Ci się ten tekst, to pozostańmy proszę w kontakcie:
→ Zapisz się do Simplicite Newslettera. Zyskasz m.in. priorytetowy dostęp do nowych tekstów, zanim pojawią się na blogu.
→ Polub na fanpage na Facebooku lub profil na Bloglovin. Zyskasz bieżący dostęp do wszystkich aktualności.
→ Simplicite możesz śledzić też na Instagramie. Znajdziesz tu dużo z mojego bieżącego życia i sporo zdjęć kawy ;).
Zadbaj o bezpieczeństwo. Zanim wyjedziesz na wakacje, pamiętaj o ubezpieczeniu.