Darmowe
planery, e-booki...

Podziel się:

Darmowe
planery, e-booki...

Slow fashion w praktyce. Historia Hanny

 

Na moim blogu slow fashion w praktyce to głównie Szafa Minimalistki i towarzyszące jej teksty. Dziś chcę Wam pokazać zupełnie inny punkt widzenia na slow fashion, wynikający głównie z licznych, po części innych niż moje osobiste, doświadczeń na styku z modą i ubieraniem się.

 

Jak wiecie, jakiś czas temu poprosiłam Was o podesłanie zapisków swoich doświadczeń z minimalizmem czy slow fashion. Byłam ich ogromnie ciekawa, chciałam również dać Czytelniczkom bloga trochę odpocząć ode mnie ;). Przede wszystkim, ogromnie Wam dziękuję za tak niesamowity odzew! Spłynęło do mnie kilkadziesiąt historii, które czytam z wypiekami. Nie na wszystkie zdołałam jeszcze odpowiedzieć, bardzo, ale to bardzo proszę Autorki o cierpliwość.

 

Dotychczas na blogu ukazały się już historie Weroniki i Oli. Dziś chcę Wam pokazać zupełnie inny punkt widzenia na slow fashion, wynikający głównie z licznych, po części innych niż moje osobiste, doświadczeń na styku z modą i ubieraniem się. Hanna, która zgodziła się podzielić swoją opowieścią, ma 48 lat, pochodzi ze stolicy Dolnego Śląska, a dostęp do wełny z fabryki dywanów w  Kowarach nie jest przypadkowy :). 

  

 Historia Hanny

 

Moja przygoda, jeśli można to tak nazwać, zaczęło się w czasach, kiedy nie było jeszcze slow fashion, ani fashion w ogóle, i nie było slow life tylko życie po prostu ;-). I nie była to przygoda, raczej szkoła przetrwania ;-). Rzecz działa się epoce, kiedy nie było Internetu (tak, to możliwe, tak wiekowe osoby też trafiają na tego bloga! ;-). Dla większości czytelników bloga brak internetu pewnie oznacza, zacytuję klasyka, że „niczego nie było”. A jednak uważaliśmy to wtedy za prawdziwe życie.

 

W latach 80. jak powszechnie wiadomo, na ulicach było szaro a w sklepach tylko ocet… Ale ówczesne „fashionistki” miały swoje sposoby. Dzianiny najprościej było zrobić samemu. W stanie wojennym, kiedy obowiązywała godzina milicyjna (bywała przedłużana dla młodzieży, nawet od 20!) rozrywką na długie zimowe wieczory było robienie swetrów z tzw. wełny kowarskiej. Były to odrzuty z fabryki dywanów w Kowarach, które kupowało się na worki (rzecz jasna po znajomości). Worki były pełne kawałków grubej wełnianej włóczki, długości około metra, we wszelkich kolorach tęczy. Prawdziwe cudo, tylu kolorów nie znała PRL-owska paleta barw. Kawałki się wiązało – według kolorów lub na chybił-trafiał, co dawało ciekawe melanże. Supełki można było wystawiać na zewnątrz, co nadawało swetrom lekko „futrzanego” charakteru. Wszystkie wyroby były rzecz jasna niepowtarzalne. Włóczka była często „recyclingowana”, za mały ciuch pruło się i przerabiało na coś innego. Pamiętam najukochańszy sweter, w którym chodziłam całe liceum (to znaczy długo, bo gimnazjum wtedy nie było). Był w bardzo nieregularne pasy we wszystkich odcieniach niebieskiego, bo włóczkę zdobywałam po motku i miarę jej napływu dorabiałam kolejne kawałki. Nigdy się nie sfilcował ani nie zmechacił, tylko trochę rozciągał w praniu, w miarę jak rosłam ;-) To było prawdziwe slow fashion – wykonanie trwało kilka miesięcy, a nosiłam go przez lata.

 

Innym sposobem na oryginalny ubiór było zdobycie dostępu do ciuchów z darów. Transporty używanych ciuchów i trwałej żywności przychodziły do naszej parafii z Niemiec i były rozdzielane m.in. w ramach zajęć z religii, które odbywały się wtedy w salkach parafialnych, poza oficjalnym programem szkolnym [!]. Żeby zapewnić sobie większy wybór, trzeba było mieć dobre układy z katechetą, który wpuszczał część osób wcześniej. Nigdy nie było wiadomo, co się trafi i czasem wychodziło się z naręczem rzeczy wymagających różnych przeróbek i dopasowania. Czasem też brało się coś, co może się przydać „na później” lub dla kogoś innego. Doświadczenia zdobyte „na darach” sprawiły, że w l. 90., kiedy pojawiły się lumpeksy, od razu poczułam się tam jak w domu ;-).

 

Jeśli chciało się mieć coś oryginalnego, można też było iść do krawcowej. Kosztowało to sporo, a efekty…. zależały od krawcowej. Dlatego tylko raz zdobyłam się na zamówienie spodni na wymiar w Spółdzielni Krawieckiej, która miała dostęp do lepszych tkanin. Efektem były super wygodne czarne bojówki z solidnego drelichu, absolutnie nie do dostania w normalnym tzn. państwowym sklepie. A jak zadawałam w nich szyku! Muszę dodać, ze zakup starczył na lata, był prawie niezniszczalny i przydawał się we wszelkich okolicznościach, od biwaku do koncertu rockowego.

 

Żeby upolować coś w sklepie, dobrze było mieć znajomą sprzedawczynię albo dużo czasu (plusem była znacznie mniejsza ilość sklepów ;-). Natomiast kiedy już coś „rzucili” nie można było się długo zastanawiać. Pamiętam, że dzięki przypadkowemu znalezieniu się nieopodal Mody Polskiej stałam się posiadaczką kolekcji wełnianych męskich swetrów z dekoltem w serek, w kolorach takich, jakie akurat były ;-). Wyglądały bardzo oversize i unisex, co mi nie przeszkadzało, bo taki był jeden z trendów w l. 80 ;-). Spod swetra wystawała flanelowa koszula w kratę, podebrana z ojcowskiej szafy. Wygląda znajomo? ;-)

 

Posiadanie małej liczby rzeczy w świecie, w którym nie można ich w prosty sposób zastąpić, bywało czasem kłopotliwe i wymagało rozmaitych strategii. Pamiętam też chwilowy brak komfortu związany z chodzeniem w czymś, z czego już wyrosłam, ale zastępnik nie został jeszcze zdobyty.

 

Potem zaczęły się kolorowe lata 90. a wraz z nimi galopująca inflacja, także w świecie rzeczy. Pamiętam zachłyśnięcie się możliwością posiadania czegoś, co nie było niezbędne. Radość z wyboru koloru pasującego do nastroju, z mieszania stylów, zmieniania. Z kupienia płaszcza spontanicznie, bo zachwycił, bez wielomiesięcznego szukania i kalkulowania. A także luksus wyrzucania tego, co nie jest zniszczone. Bo nie pasuje, zagraca regał, jest niewygodne, nieładne, nie takie. Akurat było mi to bardzo na rękę, bo wiele się w moim życiu zmieniało, za tym szły przeprowadzki, zmiany stylu, rozmiaru… Słowem – rzeka ciuchów przepłynęła przez moją szafę, ale mało które zagościły tam na dłużej. Zwłaszcza, że marki kojarzone dotąd z doskonałą jakością ciuchów z darów i paczek – kiedy weszły do Polski, na ogół rozczarowywały.

 

Teraz, kiedy patrzymy z dużego czasowego i historycznego dystansu, PRL-owski wymuszony minimalizm wydaje się być nie tylko przekleństwem z czasów „gospodarki niedoborów”. Paradoksalnie wyzwalał kreatywność, prowokował do sprzeciwu wobec wszechobecnej szarości i „siermiężności”. W l. 80 zdobycie czy wykonanie ubrań budziło nieporównanie większą satysfakcję niż kliknięcie „kup teraz”. Rzeczy naprawdę „coś znaczyły”. Nie niszczyły się, nie zawodziły. Trwały. Kilka elementów wystarczyło, by stworzyć własny styl na lata. Były też symbolem pomysłowości, zaradności, pozwalały się wyróżnić, znaleźć się wśród sobie podobnych. Czy nie to usiłują osiągnąć dziewczyny przerzucające desperacko góry ciuchów w sieciówkach i lumpeksach?

 

Cieszę się, że wraca moda na drobną, domową kreatywność, wydawałoby się pogrzebaną przez obfitość lat 90., Jak robienie na drutach, choć ekonomicznie nieopłacalne, zostało „nobilitowane” jako czynność twórcza i relaksująca. Tak jak oszczędzanie pieniędzy, wody, ciuchów, wszelkich zasobów, które nie jest powszechnie kojarzone z biedą czy skąpstwem, lecz z bardziej świadomym życiem. Teraz już możemy mieć wszystko. Dobrze, że niektórzy zastanawiają się, czy naprawdę musimy?

 

Życie mnie nauczyło, że nadmiar nieraz nie jest lepszy niż niedobór, a zbyt duży wybór to wybór pozorny, kłopotliwy i utrudniający racjonalne decyzje. Ciągłe szukanie równowagi pomiędzy „za mało” i „za dużo” jest trudne, ale wydaje się jedyną sensowną opcją.

 

Trudno mi o lepsze podsumowanie, niż ostatnie zdania napisane przez Hannę. To prawdziwy paradoks wyboru, gdy mając tyle możliwości nadal nie wiemy, czego w istocie nam potrzeba, prawda?

Sprawdź Także

Powiadomienia
Powiadom o
guest
24 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments