Całkowicie subiektywny przewodnik po Kubie czyli moje prywatne TOP 10.
-1-
Havana. Miasto, z którego miałam ochotę uciec po dwóch dniach, ale które wspominam z największym sentymentem. Brudne i śmierdzące spalinami, pełne Kubańczyków gotowych wyrwać ostatnią monetę z Twojej duszy i portfela. Gdyby zostało pieczołowicie odrestaurowane śmiało mogłoby konkurować o miano najpiękniejszego na świecie.
-2-
Villa Carica – casa particular (pensjonat) w miejscowości Viniales. Wybrany zupełnie przypadkowo okazał się genialnym miejscem dla smakoszy i obżartuchów (czyli jak znalazł:). Absolutnie obłędne jedzenie autorstwa Pani Domu. Ta czarna papka to nie dziwna wersja czarniny tylko potrawka z czarnej fasoli, która była niewiarygodnie wręcz pyszna! Do tego smakowity homar, którego nie bez lęku próbowałam po raz pierwszy w życiu (lęk spowodowany wrodzoną niechęcią do owoców morza wszelkiej maści). Bonusowo, wieczorem, najlepsze na świecie Mojito… ale o tym już za chwilkę.
-3-
Guarapo. Podawany w wątpliwej czystości szklankach i przygotowywany na ulicy. Moje osobiste kubańskie odkrycie. Świeżo wyciskany sok z trzciny cukrowej, do picia wyłącznie z dodatkiem limonki (w przeciwnym razie można dostać niestrawności od tej słodyczy). Do zdobycia wyłącznie w wybranych, nielicznych miejscach. Smak? Nie do opisania, do końca pobytu na Kubie nie przestałam za nim tęsknic.
-4-
Formalności. Nieuniknione jak slogan Chanel 5 z reklamy z Bradem Pittem. Już w punkcie kontrolnym po przylocie masz zrobiona pamiątkową foteczkę, a zerwanie naklejek z bagażu przed finalnym opuszczeniem lotniska grozi koniecznością ich poszukiwania w śmietniku, gdyż skrupulatne panie policjantki nie pozwolą wywieźć z hali przylotów bagażu bez naklejki z numerem lotu. Na zdjęciu poniżej pies. Nie taki zwyczajny pies najwyraźniej. Właściwie w Polsce psy też maja identyfikatory – pod skórą. Ale żeby pies nosił na szyi identyfikator ze swoim zdjęciem?
-5-
Drinki, drineczki. Szczerze mówiąc, nie mogę już patrzeć na Mojito, Daiquiri i Cuba libre. Co za dużo to niezdrowo, ale były pyszne i opisać je należy. Po kolei..
Cuba libre – Kubańczyk zamawiając słynnego drinka w knajpie raczej poprosi o „kłamstwo”. Dlaczego? Bo nie ma czegoś takiego jak wolna Kuba. Właściwie to nie wiem czy dobrze zrozumieliśmy. Mój brak hiszpańskiego i jednoroczny hiszpański Tomka (dzielnego towarzysza podróży) pozwala wnioskować, ze skoro rum to Kuba, to drink, w którego składzie znajduje się amerykańska, imperialistyczna cola nie może stanowić synonimu wolnej Kuby. To nawet logiczne.
Mojito – najpyszniejsze w Villa Caricia w Viniales. Pan domu zdradził nam przepis: rum Havana Club (3-letni), sok z limonki, woda gazowana, cukier (biały!) i mięta. Tylko, że nie może być to taka pierwsza lepsza mięta. Pan domu używa wyłącznie jednego, konkretnego gatunku mięty, którą uprawia w ogródku. Obłędnie pachnąca!
Natomiast drink, którego piliśmy wyłącznie na Kubie nazywa się Canchanchara (raczej nie znajdziecie go w karcie). W składzie rum, miód i sok cytrynowy. Doskonała alternatywa dla Mojito. No i Pina colada oczywiście. Nigdy nie lubiłam Pina colady, ale po wypiciu tej jednej konkretnej zupełnie zmieniłam zdanie. Smakuje jak cudowne, delikatne, kokosowe lody!
-6-
Trynidad. Trynidad nocą jest dużo ciekawszy od wersji dziennej. Kolonialna zabudowa wymaga sporej dozy wyobraźni, żeby moc docenić jej piękno. Poszukiwaczy wrażeń zapraszam do Trynidadu nocą. Nieliczne uliczki są oświetlone, a idący środkiem ulicy turysta budzi zainteresowanie Kubańczyków wyglądających z okien i drzwi. Dawka adrenaliny zapewniona. Jednakowoż po drugim Mojito było mi już wszystko jedno. Oczywiście, barowe Mojito nijak się ma do tego cudownego pitego w Viniales. Rum lany w barach nazywa się Mulata i raczej nawet nie stał obok Havana Club. Drink składa się głownie z rumu z aromatem spirytusu, wody gazowanej, cukru i mięty razem z gałązką.
Punkt obowiązkowy wieczoru to salsa w Casa de la Musica. Pokazy zaczynają się ok. 22-giej. Po 1-szej w nocy towarzystwo lokalne wraz z nielicznymi turystami przenosi się do Cueva – dyskoteki w wielkiej, naturalnej jaskini. Jest tam głośno, niewiarygodnie wręcz tłoczno, a didżej serwuje… hmm coś co przypomina raczej techno w wersji latino. Kubańczycy może i są mistrzami salsy, ale tańca disco mogliby się douczyć w polskiej dyskotece. Co niesamowite, pomimo tłoku, nikt absolutnie nikt się nie przepycha! Chcąc przejść, Kubańczycy dotykają cię delikatnie, dając znak do przesunięcia się. Ta niemal pieszczota zupełnie nie przypomina ciosów łokciami w polskiej knajpie.
-7-
Taniec. Mam wrażenie, ze każdy Kubańczyk i Kubanka poznaje kroki salsy za im jeszcze nauczy się chodzić. Salsę tańczy każdy, a nauczyciela tańca, nie zawsze prawdziwego, znajdziecie na każdym rogu. Osobiście byłam przekonana, ze posiadam wrodzony talent do salsy i ze ujawni się on samoistnie bez konieczności nauki w tym względzie. No cóż, pierwszą próbę na trynidadzkich schodach muszę opisać jako żałośnie nieudolną, a złość jaka mnie ogarnęła po tej próbie towarzyszący mi psycholog zdiagnozował jako konflikt w ramach systemu kompetencji. Konflikt został samoistnie zażegnany, gdy parę dni później, po odpowiedniej leczniczej dawce 6 cuba libre, mój talent nareszcie ujrzał światło dzienne w pełnej krasie:). Ponieważ na dyskotece trudno robić fotki to na zdjęciu moje tenisówki po całonocnych szaleństwach w Trynidadzie. Nie muszę dodawać, że nadają się już raczej do utylizacji…
-8-
Kubańskie plaże. Najpiękniejsze z tych, które widziałam dotychczas. Z Królową Wszystkich Plaż czyli Playa Pilar na Cayo Guillermo. Długie, czyste, z bialutkim piaseczkiem i turkusową, cieplutką wodą. Cudowne i niezatłoczone. Właściwie, to bez sensu opisywać, lepiej zobaczyć.
-9-
Sztuka kubańska. Tak niezwykła, że postanowiłam poświęcić jej któryś z przyszłych postów. Fascynuje niezależnie czy to obrazki dla turystów wystawione na ulicy, piękne obrazy w galeriach czy też sztuka rewolucyjna podejrzana w Muzeum Rewolucji.
-10-
Skrzynki pocztowe. Moja kubańska fascynacja fotograficzna. Skrzynki pocztowe w Havana Vieja. Niesamowite. Aż trudno uwierzyć, że to zwykłe skrzynki na listy.
A teraz ręka do góry – kto chce jechać na Kubę;)?
PS Internet na Kubie naprawdę jest na kartki. Wifi jest praktycznie nieosiągalne, a uruchomienie dostępu do sieci na stanowisku komputerowym w hotelu wymaga przepisania kodu z kartki zdrapki. Godzinny dostęp kosztuje 6 CUC czyli ok. 18 zł. No cóż, nie skorzystaliśmy.