Minęły ponad trzy miesiące, odkąd zrezygnowałam z obecności w mediach społecznościowych. W założeniu na zawsze, nie traktuję tego wyłącznie jako detoksu czy innego rodzaju przejściowego momentu. O swoich powodach rezygnacji pisałam w tym tekście, a o tym, jak to sobie realnie zorganizowałam – w tym tekście. Co mi dały te trzy miesiące, a co zabrały?
Jeśli masz ochotę posłuchać dzisiejszego tekstu w formie podcastu, możesz to zrobić:
- tutaj, na blogu – wystarczy kliknąć ten zielony przycisk play poniżej,
- poprzez konto na SoundCloud,
- na moim kanale na Youtube,
- na Spotify,
- na Apple Podcasts.
Natomiast, jeśli masz ochotę poczytać, zapraszam poniżej. :)
Jak minęły mi te miesiące?
Wylogowałam się z Instagramu i Facebooka dwudziestego lutego. Na cztery dni przed wybuchem wojny w Ukrainie. Choć może dziwnie to zabrzmi, ale uważam, że nie mogłam wybrać lepszego momentu. Gdy tylko wybuchła wojna, w mediach społecznościowych podobno równie intensywnie rozgorzały animozje, spory czy pretensje o to, co wypada, a czego nie. Nie wiem, czy tak było faktycznie, znam to tylko z opowieści i jeśli była w tym prawda, to cieszę się, że nie musiałam brać w tym udziału. Mam poczucie, że dużo mojej wewnętrznej siły zostało mi na bardzo realne działania pomocowe. To było budujące poczucie.
Pierwszy tydzień był bardzo dziwny. Brakowało mi sociali, szczególnie Instagramu. Miałam wrażenie, że moje palce mają jakąś automatyczną pamięć – nie zliczę, ile razy odruchowo sięgałam po telefon i szukałam miejsca, gdzie wcześniej była aplikacja Insta. Pamiętam, że zastanawiałam się, czy to kiedykolwiek minie, czy zawsze będę targana automatycznymi odruchami. Minęło szybciej, niż przypuszczałam. Chyba już po dwóch tygodniach przestałam to zauważać. Miło, jakbym odzyskała nad sobą kontrolę, jakby był to jakiś rodzaj uwolnienia.
W praktyce okazało się, wbrew moim początkowym obawom, że dużo łatwiej było mi zrezygnować z Instagramu niż z Facebooka. Do Instagramu byłam przywiązana bardziej emocjonalnie, paradoksalnie to Facebook okazał się miejscem, w którym zgromadziłam więcej przydatnych informacji. W ciągu tych trzech miesięcy kilkukrotnie zalogowałam się do FB. Raz po jakąś zaległą fakturę. Drugi, żeby znaleźć kontakt, który nagle stał się potrzebny, a nie miałam go w żadnym innym miejscu. Kilka razy, bo okazało się, że jakiś plik czy zdjęcie jest dostępne tylko w grupach merytorycznych, których byłam częścią. Na początku mnie to irytowało, ale potem uznałam, że OK, najwyraźniej tak jest – nie da się przygotować się na wszystko, na wszelkie ewentualności. Taka potrzeba w odniesieniu do Instagramu nie pojawiła się ANI RAZU. Ciekawe, prawda?
Co mi to dało?
Przede wszystkim naprawdę ogromną dawkę wiedzy o sobie samej. O tym, co mnie pociąga, uzależnia, nęci. O tym, co jest dla mnie dobre, a co niekoniecznie. O tym, że chociaż jestem minimalistką i mam szczególne podejście do rzeczy od wielu, to nie jestem zupełnie wolna od porównywania się i też czasami daję się wciągnąć w sidła kultury braku. Wiem już, którędy te macki mnie wciągają. Tak, tak, przez Instagram oczywiście. Jasne, nie jest to żadna wiedza tajemna, ale dopiero gdy zupełnie oderwałam te macki od swojego ciała i swoich myśli, uświadomiłam sobie, jak bardzo były do mnie przyssane, przekazując mi subtelne pożądanie stylu życia, rzeczy, które mają inni; tego, kim inni są lub raczej: wydawało mi się, że są. Wielokrotnie w swoim życiu czułam, że jest delikatna, ale bardzo wyraźna różnica między rozumieć a poczuć naprawdę. I mam wrażenie, że teraz czuję naprawdę, a nie tylko rozumiem, jak to jest z tym byciem w świecie iluzji sociali.
Wylogowanie się dało mi też czas. Tak normalnie, czas na różne rzeczy. Znowu: wszyscy doskonale wiemy, gdzie ucieka nam czas. Tak, mam tu na myśli właśnie poranne czy wieczorne skrolowanie. :) Niby wszyscy wiemy, możemy to sobie łatwo sprawdzić na telefonie, a jednak ciągle się usprawiedliwiamy, jednocześnie narzekając, że czasu brakuje na to, siamto czy owamto. Na poranną jogę, wieczorną medytację, poczytanie książki. Jasne, problem z tym jest większy niż sam brak czasu. Po prostu dla naszego, uzależnionego od wyrzutów dopaminki, mózgu sociale są dużo bardziej atrakcyjne. Nawet nie zamierzam z tym dyskutować. Tak jest. I ten czas wolności od mediów społecznościowych pokazał mi, że to może wrócić do normy, gdy tylko sobie na to pozwolę. Książki znowu mnie cieszą (wciągam Diunę, aż miło!), zaczęłam ćwiczyć i jeździć do pracy na rowerze, no i planuję remont w mieszkaniu. Jakby zasoby mi się zwolniły w jakimś sensie. :)
Gdy nie ma mnie online, jestem bardziej obecna w moim życiu. Tak najzwyczajniej w świecie. Przeżywam, doświadczam, jestem zanurzona w życiu. Z jego radościami i smutkami. Zwycięstwami i rozczarowaniami. Mam poczucie, że żyję pełnią życia i to życie daje mi dużo radości. Bycie blogerką przez dziesięć lat było ogromnie satysfakcjonujące i bardzo lubię to, co robię, ale jest też coś wspaniałego w daniu sobie pozwolenia na robienie różnych rzeczy, doświadczanie wielu z nich bez pokazywania ich światu. Zdaję sobie sprawę, że może być to mocno subiektywne odczucie, z którym trudno się utożsamić, ale przecież w dzisiejszym świecie nie trzeba być influencerem, żeby być publicznie obecnym.
Co mi to zabrało?
Chcę uciec od hurraoptymistycznej narracji, że życie bez mediów społecznościowych to sama radość. Za wszystko, co cenne w życiu, płaci się konkretną cenę. Ja również taką płacę i są różne rzeczy, które nieobecność w socialach mi zabrała. Straciłam niektóre znajomości. To może być rozumiane w pozytywny i w negatywny sposób. Dla wielu ludzi obserwowanie siebie na Instagramie czy Facebooku jest oznaką utrzymywania znajomości. Nie muszą ze mną rozmawiać, widzieć się czy spotykać – wystarczy, że zerkną na tablicę, obejrzą stories. Iluzje przyjaźni pięknie w ten sposób rozkwitają. Minus? Gdy znikasz z tablicy, znikasz z cudzego życia. Tak bywa, to cena do zapłacenia. Czy wysoka, zostawiam to Twojej ocenie. Są też osoby, które okazało się, że chciały się ze mną przyjaźnić także dlatego (bo wierzę, że nie wyłącznie), że byłam rozpoznawana, popularna, miałam zasięgi. Teraz, gdy te zasięgi są niższe, zweryfikowały się przyjaźnie. Przykre? Na pewno. Ale prawdziwe.
No właśnie, zasięgi. Tak, mam niższe zasięgi, i to w wyraźny sposób niższe. Nie przełożyło się to na dużo mniejsze zaangażowanie Czytelników. Jestem wdzięczna i dumna, że wiele osób nadal tu przychodzi, czyta, komentuje (co jest dla mnie ogromnie ważne), chce towarzyszyć mi w tej blogowej drodze. Jestem również wdzięczna tysiącom z Was, którzy są regularnymi Czytelnikami moich newsletterów. To bardzo cenne. :) Jestem na takim etapie, że naprawdę wolę, aby było to mniej osób, ale wartościowych, niż dzikie, mniej lub bardziej przypadkowe, tłumy. Jasne, spadek zasięgów wpływa na moje ego, ale akurat jemu to może dobrze zrobić. ;)
Tym optymistycznym akcentem kończę tekst. Jestem przekonana, że dużo więcej przemyśleń przyjdzie jeszcze do mnie w ciągu kolejnych miesięcy bez mediów społecznościowych. Pozwolę sobie podzielić się z Tobą swoimi odczuciami, tymczasem kończę ten, już całkiem długi jak na współczesne blogowe standardy, tekst.
Dziękuję, że poświęciłaś mi czas, i jestem ogromnie ciekawa Twoich odczuć po przeczytaniu lub przesłuchaniu. Wyobrażasz sobie zrezygnować z sociali? A może nie masz ich wcale?