Rok temu poświęciłam jedno ze spotkań na żywo na Facebooku książkom – tym, które z różnych względów były ważne w moim życiu. I wtedy odkryłam, że nadal mam w domu jedną pozycję, którą trzymam odrobineczkę z sentymentu, ponieważ uważam, że wiele mnie nauczyła – Grzeczne dziewczynki nie awansują Lois P. Frankel. Tytuł okropniasty, ale treść 14 lat temu naprawdę mi pomogła.
Konstrukcja książki zakłada, że najpierw odpowiada się na pytania, a potem z kwestionariusza wynika, nad jakimi zachowaniami trzeba pracować. Ponieważ zachowały się w książce moje zapiski sprzed 14 lat (!), postanowiłam szczerze odnieść się do kilku błędów, które wtedy popełniałam i nad którymi chyba całkiem nieźle udało mi się zapanować.
Ankietowanie przed podjęciem decyzji
To był mój ogromny problem. Dodatkowo, mam wrażenie, że tylko ja go widziałam. Byłam tak sprytna, że nauczyłam się pytać o zdanie wszystkich nie zwracając na siebie większej uwagi. Wierzcie mi lub nie, ale to jest prawdziwa sztuka! :) Kłopot polegał na tym, że byłam kompletnie niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek w pełni samodzielnej decyzji w pracy. Nie mam natury ryzykanta i tutaj też wolałam się zabezpieczyć – w razie wpadki było na kogo zrzucić chociaż odrobinę odpowiedzialności. Wpadki zdarzały się rzadko, ale jeśli już się takowa przydarzyła to oczywiście nie zganiałam winy na innych, ale przed samą sobą potrafiłam się doskonale usprawiedliwić – zrobiłam źle, ale w końcu inni też tak uważali.
Zmianę zaczęłam od uświadomienia sobie problemu i drobnych kroczków. W sprawach mniej istotnych nakazałam sobie, że nie będę pytać o zdanie nikogo, tylko wezmę na klatę ciężar decyzji (i konsekwencji). Wszystko szło dobrze do momentu, gdy przydarzyła mi się źle podjęta decyzja. Przed pójściem do szefowej byłam chora ze zdenerwowania. Zrobiłam błąd i nie było dla niego zupełnie żadnego usprawiedliwienia. Naturalnie, plan naprawy miałam opracowany w najdrobniejszych szczegółach. Niemal wbiło mnie w ziemię, gdy po maksymalnie upokarzającym przyznaniu się do winy i przeproszeniu usłyszałam: ok, stało się, trudno, fajnie, że mi to powiedziałaś. Napraw to. I TYLE! Ta sytuacja nauczyła mnie, że błędy się zdarzają każdemu, a usprawiedliwianie się (i ankietowanie) w niczym nie pomoże.
Warto, żeby przyjrzeć się swoim zachowaniom z dystansu i sprawdzić, co sprawia, że ciągle pytamy kogoś o zdanie. To może wynikać z lęku przed porażką, ale też np. z potrzeby bycia lubianą, co jest tematem błędu nr 2.
To nie koniec, jest jeszcze druga strona medalu. Pytanie o zdanie nie zawsze jest złe, oczywiście. Są sytuacje, gdy należy zapytać o zdanie, gdy np. decyzja wiąże się z dużymi kosztami lub potencjalnymi stratami. Są również sytuacje, w których po prostu jestem ciekawa zdania określonej osoby, ale nie uzależniam od jego brzmienia swojej decyzji. Finalnie jest to kwestia wyważenia tak, aby z jednej strony nie być osobą wiecznie niepewną swojego zdania, a z drugiej bucem, który z nikim nie rozmawia. ;)
Potrzeba bycia lubianą
Zachowania wynikające z potrzeby bycia lubianą pięknie łączą się z opisanym ankietowaniem. W skrócie można by to opisać jako syndrom najlepszej dziewczynki w klasie, która chce, żeby nauczyciele ją lubili. To właśnie byłam ja wiele lat temu. Tak zostałam ukształtowana przez środowisko, które premiowało czerwone paski i wzorowe zachowanie. Dopiero jako dorosła kobieta zobaczyłam, że uczyniło mi to krzywdę. Na szczęście, przez lata pracy zawodowej i rozwoju wewnętrznego udało mi się w większości tę potrzebę zniwelować do normalnych rozmiarów.
Pierwsze pytanie, które sobie zadałam to czy chcę być lubiana, czy szanowana? Możemy się zżymać, ale sukces (dla każdego sukces będzie rozumiany inaczej) w życiu zawodowym odnoszą osoby, które potrafią łączyć obie strony medalu. Jeśli będziesz dążyć tylko do bycia lubianym ludzie będą czuć się w Twoim towarzystwie przyjemnie, ale nie będą Ci wierzyć, nigdy nie staniesz się ekspertem w swojej dziedzinie. Jeśli będziesz dążyć tylko do bycia szanowaną, nie będziesz w stanie zbudować potrzebnych zawodowych relacji. Zbalansowanie tego nie jest łatwe, ale jak najbardziej możliwe.
Po drugie, w wyzbyciu się potrzeby bycia lubianą bardzo pomogło mi… blogowanie. :) Pokazywanie siebie, swoich poglądów, części życia publicznie wywołuje reakcję i często krytykę. Krytyka bywa różna – czasami rzeczowa i uzasadniona (taką bardzo lubię), ale czasami też złośliwa, a wręcz hejtująca (choć u mnie na blogu hejt zdarza się incydentalnie). Mimo wszystko, regularne zderzanie z różnego rodzaju informacją zwrotną buduje odporność, utwardza tyłek. Gdy przeczytałam jeden z najbardziej okropnych komentarzy, z jakimi przyszło mi się mierzyć: „jesteś kurwą z Sadyby” – moją pierwszą reakcją było: „hej, ale dlaczego z Sadyby???” ;)) Był to moment, gdy bardzo mocno poczułam, że jestem wolna od potrzeby bycia lubianą.
Nie zrozumcie mnie źle. Oczywiście, miło jest czytać miłe komentarze, a niemiłe wywołują nieprzyjemne odczucia – to naturalna reakcja i nie ma w tym nic złego. Niemniej jednak, informacja zwrotna w pracy (negatywna, ale i pozytywna!) nie wpływa głębiej na moje poczucie wartości. To, że ktoś mi napisze coś miłego/wygram sprawę w sądzie/odniosę sukces w biznesie nie sprawia, że jestem lepsza. To, że ktoś mi napisze coś niemiłego/przegram sprawę w sądzie/poniosę porażkę w biznesie nie sprawia, że jestem gorsza. Nie potrzebuję, żeby moi klienci czy czytelnicy mnie lubili. Gdy tak jest – jest to oczywiście bardzo miłe, ale nie nieodzowne. Bardziej zależy mi na przekazywaniu wartościowych treści i rzetelnym wykonywaniu swojej pracy, niż szukaniu sympatii.
Brak potrzeby bycia lubianym niezwykle pomaga też wyraźnie stawiać granice (w tym swojej prywatności) i bronić swoich poglądów, nie ulegając agresji – wciąż doskonalę tę sztukę, bo do najłatwiejszych nie należy. Lubię „stawać murem za sobą”, lubię argumentować w dyskusji – nie bez powodu wybrałam taki zawód, jaki wybrałam. :) Zwyczajnie wychodzę z założenia, że mam prawo do swojej opinii tak samo, jak druga osoba ma prawo do swojej. Wiem już, że nie ma we mnie zgody na pewne zachowania i że nie zrezygnuję ze swoich wartości tylko dlatego, żeby ktoś mnie lubił. To niezwykle uwalniające uczucie.
W społeczności (nie tylko tej blogowej) często nie ma przyzwolenia na takie „wyzwolenie”. Człowiekiem, który nie ma potrzeby bycia lubianym trudno się manipuluje. To osoba, która się łatwo nie podporządkuje, nie kupi pod wpływem emocji (żeby lepiej się poczuć), nie zachowa w mocno przewidywalny sposób, nie zmieni zdania, żeby kogoś zadowolić. To bywa trudne w odbiorze (w obie strony) – zdaję sobie z tego sprawę.
Po trzecie, warto sobie uświadomić, że zaspokojenie potrzeby bycia lubianą zwyczajnie nie jest możliwe i już. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nawet z irracjonalnych powodów zwyczajnie nie będzie mnie lubił. Oglądałam wczoraj pierwszy odcinek nowego sezonu Wielkich kłamstewek, w których Meryl Streep ustami swojej postaci mówi do jednej z kobiet, że jej nie lubi i nie ufa, bo jest niska. W życiu też tak bywa. Jestem przekonana, że istnieje mnóstwo osób, które mnie nie lubią czy nie znoszą. Cóż, tak bywa i nic na to nie poradzę.
Brak zabezpieczenia finansowego
Brak zabezpieczenia finansowego był sporym błędem, który uświadomiła mi m.in lektura, o której wspominam na początku. Finanse nie są najważniejsze, ale są w życiu ważne i wiele ułatwiają. Nie mówię tu tylko o oczywistych zaletach w postaci możliwości braku dywagacji czy kupić dziecku buty czy zapłacić za mieszkanie, ale też o innym wymiarze bezpieczeństwa. Gdy mamy zabezpieczenie finansowe mamy więcej wolności. Dużo łatwiej jest podjąć zawodowo trudną decyzje, np. tę o odejściu z pracy, która jest toksyczna lub nie pozwala na rozwój czy też o rozwoju własnego biznesu, gdy mamy poduszkę finansową. I mówię tu o własnych pieniądzach, które moim zdaniem powinna mieć każda kobieta niezależnie od tego czy pozostaje w związku – partnerskim, małżeńskim – wszystko jedno. Kobieta powinna mieć własne pieniądze i uczyć się nimi zarządzać na miarę swoich możliwości. Dziś truizm, ale jako 20 czy 25-latka nie miałam aż takiej świadomości. O tym jak stałam się finansowym mistrzem ninja pisałam już na blogu tutaj. O swoich sposobach na oszczędzanie na różnych etapach życia też.
Widzisz w moich błędach siebie? A może są jakieś inne zawodowe błędy, z którymi się borykasz, albo których już nie popełniasz? Napisz koniecznie, jak to wypracowałaś/łeś.
PS W książkowej ankiecie wyszły mi też takie błędy jak: mówienie całej prawdy i tylko prawdy, ignorowanie znaczenia relacji, używanie samego imienia, bycie niewidoczną, stosowanie złagodzonego języka – daj mi znać czy Twoim zdaniem warto też, żebym o nich napisała.
Tak, bardzo poproszę!
Bardzo dobry tekst na bardzo ważny temat! Dziękuję!
Zgadzam się! Świetny tekst i też proszę o kontynuację tematu. Opisane problemy znam z autopsji. Podstawowa sprawa to uświadomić sobie je i zastanowić jak skorygować. U mnie występuje jeszcze problem z potrzebą bycia lubianą. By zasłużyć na miano” grzecznej , pracowitej dziewczynki ” przyjmuję obowiązki ponad siły by po kilku miesiącach takiej orki wybuchnąć i nakrzyczeć na kogoś że ma się już dość,że wszyscy dorzucają mi pracy, bo solidna firma i będzie zrobione. A inny w tym czasie już idzie do domu. A pensja równa dla wszystkich. Szukam asertywności, równowagi, by pracować solidnie i nie doprowadzać do przeciążenia i erupcji wulkanu emocji. Kasiu, pozdrawiam.
Jestem w lekkim szoku po tym, co Pani napisała, ponieważ zajmując sie od wielu lat m in rekrutacją spotykam się z tym, ze młode, wykształcone, wydawałoby się niezależne myślowo osoby pytają o radę wszystkich wokół, ktorzy pojecia nie mają w materii, której dotyczy podjecie decyzji. Odrzucam od razu takie osoby, bo nawet moje kilkuletnie wnuki są o wiele bardziej zdecydowane, co im sie podoba, a co nie, i czego chcą lub nie chcą. Skad ten szok? A stad, ze przy takim dostepie do literatury psychologicznej i samorozwojowej, gdzie słowo rozwój jest tym, które na pewno w każdej rekrutacji usłyszę, młodzi ludzie sa tak bardzo niesamodzielni. Moje pytanie brzmi : skąd to się dziś bierze?
Ze sposobu wychowania, który bardzo się zmienił na przestrzeni ostatnich 20 lat. Teraz pozycja dziecka w społeczeństwie jest wysoka, poświęca mu się dużo uwagi, organizuje czas, różne zajęcia i atrakcje. Do tego panuje większy niż kiedyś dobrobyt, dzieci mają wszystko, o czym można tylko pomyśleć. I tak jak coraz więcej wymaga się od rodziców (mają o wszystko zadbać, wszystko zapewnić, przewidzieć itd), tak coraz mniej od dzieci. Często nie oczekuje się od nich samodzielności, wyręcza we wszystkim i to widać po osobach dorosłych wchodzących na rynek pracy.
Ale przecież właśnie teraz (podobno) tak się wychowuje dzieci!! A ciężko znaleźć na naszym rynku pracy przedszkolaków ;) Osoby młode aktywne zawodowo, szukające pracy, to pokolenie późnych lat 80 i wczesnych 90, czyli moi równieśnicy (mam 29 lat). Z tego, co pamiętam całe dnie po szkole spędzałam u koleżanek, bardzo późno miałam telefon i komputer w domu, a na pierwsze zajęcia dodatkowe, czyli w moim przypadku korepetycje, zaczęłam chodzić przed maturą i myślę, że u większości moich znajomych było podobnie.
Tak ale to nie jest tylko wina rodziców, choć wiadomo, „matki są winne wszystkiemu”, to zależy od wielu czynników. Dzieci wychowuje się co prawda w dobrobycie ale też i samotności. Mają mniej rodzeństwa, kuzynostwa z którymi we wcześniejszych dekadach spędzały popołudnia, dziś dostają po prostu do ręki tablet, bo rodzice są już zbyt zmęczeni aby być wszystkim dla dziecka. Ponadto jest duża presja społeczna aby na dziecko chuchać i dmuchać, aby dziecko było idealne, nie szwendało się nie wiadomo gdzie z koleżankami po osiedlu ale kiedyś to właśnie takie sytuacje tworzyły podstawy do samodzielności dzieci.
Podzielam obserwację. I też zastanawiałam się nad przyczynami i wydaje mi się, że co najmniej jedną podzielam z Anną.
Po pierwsze – kiedy widzę znajomych z dziećmi, to oni starają się te dzieci wyręczyć w rożnych sprawach od drobnych czynności codziennych do rozwiązywania konfliktów w szkole, bo jest szybciej, sprawniej i bez wydatku emocjonalnego. Jest też jakaś obsesja bezpieczeństwa, co powoduje, że dzieci same nie wracają ze szkoły, nigdzie same nie wyjeżdżają itd. Znam takie rodziny, gdzie nawet wyjazd na zieloną szkołę czy kolonie uważany jest za niebezpieczny.
Po drugie – szkoła co do zasady (bo oczywiście nie każda – tu akurat mam wrażenie, że szkoły społeczne są lepsze) promuje postawy posłuszeństwa – niesprawiania problemów. Dzieci mają być cicho, siedzieć w ławce, uczyć się najlepiej same z książek. A potem idą te grzeczne dzieci na studia i już na niektórych następuje zmiana wymagań, bo oczekuje się aktywnego uczestnictwa i własnej myśli. Jeżeli nie na studiach (bo są i takie, które kontynuują podejście wcześniejszych etapów edukacji), to nagle w pracy ktoś zaczyna wymagać myślenia i samodzielności a nie biernego wykonywania poleceń.
Po trzecie – w oficjalnym przekazie medialnym, po takim okresie, gdzie „każdy kowalem własnego losu” teraz dominuje informacja, że nie warto się starać, bo i tak się nie uda. Udaje się tylko tym innym, którzy … i tu lista: mają znajomych, ustawionych rodziców, pieniądze – ogólnie, to czego ja akurat nie mam.
Jeżeli tak jest i w domu i w szkole i w mediach, to niby skąd młodzi ludzie mają być samodzielni, błyskotliwi, próbujący itd
Bardzo słuszne spostrzeżenia.
Mądrze powiedziane!
Ooo, muszę przeczytać tą książkę. Nigdy nie byłam specjalnie lubiana (chociaż nie wiem dlaczego…) i ta potrzeba nadal jest we mnie silna. Chcę, żeby ludzie mnie lubili, chcę czuć się potrzebna. Więcej tekstów na ten temat!
Z dużą ciekawością przeczytałam Pani tekst. Dopiero w wieku 37 lat zdałam sobie sprawę z punktu nr 2. W momencie gdy dostałam w pracy podopiecznych. I nagle moja wieczna potrzeba bycia lubianą stałą się problenem, bo jak tu wymagać od kogoś coś co powinnien robić, a nie chce i jeszcze być nadal lubianym. Ja dopiero zaczynam z tym walkę i przyznam, że na razie jest mi ciężko. Muszę mocno zgłębić temat i zacząć walczyć z tym poczuciem.
Miałam to samo, cheć bycia lubianą przez podwładnych. Zaznacze, że współpracownicy są rówieśnikami lub starsi ode mnie. Zaczynając prace byłam nastawiona pozytywnie i wydawałoby się świadoma, że różnica wieku może być problemem. Była ogromnym. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że moge być miła i pomocna ale nie zmienie daty urodzenia. Jeśli dla kogoś problemem jest metryka, jest niekulturalny a problemy prywatne przynosi do pracy, nie będziemy się lubić. Jeśli podwładny nie chce pracować, nie zmusisz go. Możesz poszukać innej osoby na jego stanowisko i myśle, że bedzie to uzasadnione. Oczywiście nie wiem jak wygląda wasza relacja ale często strach przed byciem nielubianym blokuje nas w takich sytuacjach. A punkt 2 tekstu, rewelacja! Powoli odnajduje w blogu bratnią dusze.
Ja pierwszy raz zostałam szefem sporego zespołu już w wieku 29 lat (czyli dawno temu niestety). I szybko doszłam do wniosku, że nie da się być lubianym jak kumpel z pracy. Można być szefem szanowanym, a nawet lubianym w takim sensie, że ludzie chcą z tobą pracować, ale relacji kumpelskiej nie da się utrzymać. Zawsze podjęta decyzja może komuś nie pasować, bo on nie zawsze ze swojego „odcinka” wie jakie są okoliczności i powody jej podjęcia w tym szerszym aspekcie całego zespołu. I fajnie i dobrze kiedy jest czas i miejsce na wytłumaczenie, ale nie zawsze on jest i nie zawsze waga decyzji tego wymaga. Niesamowite jest jak czasami drobiazgi z punktu widzenia szefa, potrafią być ważne z punktu widzenia pracownika. Dla mnie to była niezła szkoła uważności.
Joanno jestem w bardzo podobnej sytuacji. Kilkuosobowy zespół przejęłam jako najmłodsza spośród wszystkich. Ta decyzja kilku osobom bardzo nie pasowała, zwłaszcza panom, którzy łasili się na awans. Długo żałowałam decyzji o przejęciu zespołu, gdyż nagle spadły na mnie obowiązki związane z wyznaczaniem celów, większym lub mniejszym kontrolowaniem pracowników itp. W dodatku słyszałam ironiczne przytyki w moją stronę. Odzywała się też moja potrzeba bycia lubianą. W środku aż krzyczałam „ale zobaczcie, jaka pracowita i fajna jestem!”, a z drugiej strony czasem nie miałam ochoty wychodzić z domu do pracy. Pracuję nad tym i nie jest to dla mnie łatwe. Bardzo lubię swoją pracę, lubię wyzwania, nie brakuje mi odwagi i pomysłów. Brakuje mi tylko poczucia, że nie jestem małą dziewczynką, której zawsze zabraniano się odzywać i ganiono za gadulstwo, energię i otwartość i która odbijała to sobie w potrzebie bycia najlepszą i kochaną przez świadectwo z paskiem, zamknięcie dzióbka i bycie skromną, cichą i spokojną, gdy mnie aż rwało do działania.
Klara ! W pewnym sensie – czas rozwiąże ten problem. Z tej „małej” co to się rządzi, przeszłam na stronę tej „baby z menopauzą”. I nie powiem – nie jest mi źle. Jak się pogodziłam z tym, że nie wszyscy muszą mnie lubić, i nie wszyscy muszą pochwalać, i się godzić z moimi decyzjami- to znacznie mi ulżyło. Nie chodzi o to, że nie liczę się ze zdaniem swojego zespołu – to byłoby głupie. Ale i nie mam wahań, że robię coś dobrze i należy mi się uznanie.
Skromna, cicha, w kątku czekająca – tego sobie nie rób. Pomyśl , że żaden facet nie miałby takich problemów. Zajmuj swoją przestrzeń z odwagą, ale i otwartością na innych. Trzymam kciuki!
Też chętnie poczytam o dalszych błędach, myślę że większość z nas ma podobne, zwłaszcza potrzeba lubianym. Ja z kolei miałam inaczej w pierwszym przypadku – mogli wszyscy mi mówić, udzielać rad – ja i tak zawsze robiłam swojemu – ale oczywiście też konsekwencje błędów brałam na klatę ;-)
Warto Kasiu warto!!!
U mnie wystąpił całkiem inny problem, który wynika głównie ze sposobu wychowania mnie przez mamę. Tym problemem jest „usłużność” wobec innych (nie potrafię znaleźć innego określenia). Od dzieciństwa pamiętam, że trzeba pomagać – rodzicom, bratu, wszystkim dookoła. Kończyło się tak, że myślałam o wszystkich, ale nie o sobie. Do dzisiaj pamiętam korepetycje, które dawałam dzieciom znajomych mamy (oczywiście za darmo i bez słowa dziękuję), pomagałam w nauce starszemu bratu (oczywiście bez słowa dziękuję). W pewnym momencie łapałam się na tym, że proponowałam pomoc zanim ktokolwiek poprosił, przez co zaczęło być to wykorzystywane i brane za normę. Z życia prywatnego „przeniosłam” takie zachowanie do pracy. Nawet w sytuacjach, gdy miałam bardzo dużo swojej pracy to oferowałam pomoc innym, co zaczęło być uznawane za normę i skutkowało „wrzucaniem” mi dodatkowych obowiązków.
Walczę z tym od jakiegoś czasu, niestety łączy się to u mnie z poczuciem własnej wartości tj. jak nie pomagam, to mam wrażenie, że jestem pasożytem i egocentrykiem, że nie powinnam myśleć o sobie. W pracy jeszcze jakoś łatwiej mi przychodzi niż w życiu prywatnym, bo wiąże się to z nieustanną „walką” z rodzicielką.
Koniecznie przeczytaj kursoksiążkę Oli Budzyńskiej „Asertywność i pewność siebie”. Pomoże Ci na 100%.
Właśnie, jak dużo tracimy przez usłużność, wyniesioną z domu. Pamiętam obraz, gdy dziadek siedzi przy stole, babcia gotuje obiad, podaje mu, zabiera ze stołu, zmywa. Goście, święta – babcia znów robi wszystko, od sprzątania, po przygotowanie posiłków i pościeli. Do tego ogródek na głowie, masa innych prac. Oboje byli na rencie/emeryturze, ale obowiązki domowe w pełni przejęła babcia, obsługiwanie dziadka także. Babcia nie była odosobnionym przypadkiem, takich kobiet spotkałam mnóstwo. W Japonii żony nadal podają mężom kapcie, gdy ci wrócą z pracy. A gdy nie wracają na noc, o nic nie pytają. Fajnie więc, że zrywamy te schematy.
Pierwsze dwa punkty ważne dla mnie. Dziękuję i proszę o ciąg dalszy.
Zabieram się do pisania.
Niedawno wróciłam z pracy i zajrzałam tutaj… Tekst skrojony w 100% pod to, co dziś mnie spotkało, a wynikało z szukania porady, zamiast zawierzeniu własnej intuicji. Poruszasz te problemy, z którymi ostatnio się zmagam, co jest o tyle dziwne, ponieważ zawsze uważałam się za osobę niezależną i robiącą wszystko „po swojemu”. Podniosłaś mnie na duchu, za co dziękuję i czekam na podobne wpisy. Pozdrawiam ciepło.
Bardzo się cieszę i trzymam kciuki!
Poproszę o ciąg dalszy :-)
Inny błąd, który miałam to brak wyznaczenia granic (w zakresie obowiązeków). Czasem przychodzili ludzie ze sprawami, które niewiele miały wspólnego z zakresem moich kompetencji – ale chyba w myśl zasady: prawo jest wszędzie, do radcy prawnego przychodzi się ze wszystkim. Dopiero w czasie ciężkiej choroby i wielomiesięcznego zwolnienia lekarskiego zdałam sobie sprawę z wagi tego błędu – „rozpieściłam” i nauczyłam spychologii. Koledzy mnie zastępujący nie mają łatwo… Jak wrócę do gry, obiecuję sobie zmianę zasad.
Ja również mam problem z podejmowaniem decyzji, ale udało mi się to przezwyciężyć. Teraz pytam się tylko jednej osoby. Ona odpowiada zawsze wymijająco. Niby nic, a daje radę.
Książka i mnie pomogła, także jakieś 12-15 lat temu (daty nie pamiętam). Niezmiernie się cieszę, gdy kobiety stają się niezależne, dbają o swoje potrzeby, rozwijają się zawodowo. Bycie niewidoczną, używanie tylko imienia – chyba mamy te naleciałości z dzieciństwa, w takim tonie niegdyś wychowywano dziewczynki, tak myślę.
Wkurza mnie, że za chłopców mamusie często wszystko robią w domu, a od dziewczynek wymaga się wszechstronności, ofiarności, poświęcenia, ba, czasem już w dorosłości usługiwania roszczeniowym mężczyznom, którzy w kobiecie szukają drugiej mamy. Na szczęście to się zmienia, kobiety coraz bardziej potrafią układać swoje życie wg swoich zasad. Czytam też bloga bezdzietnik.pl – i jestem zachwycona, że taki blog powstał, oprócz wpisów samej blogerki, uwielbiam czytać życiowe komentarze kobiet żyjących inaczej, po swojemu. Smutne natomiast, że to kobiety potrafią wobec kobiet być najbardziej kąśliwe i krzywdzące. Żyjesz inaczej? A to trzeba ostro skrytykować. Gdyby kobiety grały w jednej drużynie, nie konkurowały ze sobą, ahh jak by było przyjemniej. :)
Wpis bardzo inspirujący,ale mam pewne zastrzeżenia. Pracuję w administracji publicznej i widzę,że awansują kukiełki niemające własnego zdania, często gęsto wyróżniające się tym,że potrafią się podlizać. W polityce (tej krajowej jak i małej regionalnej) każda osoba mające cechy opisane w tekście była by odebrana jako potencjalne zagrożenie. Dlatego też kraj wygląda jak wygląda :/
Wiem o tym Martyno i doskonale rozumiem frustrację. :/
Ja to sobie wydrukuję, jeśli pozwolisz. To jest to, nad czym pracuję od jakiegoś czasu. Teraz to zwerbalizowalaś.
Oczywiście. :)
Dzień dobry.
Lubię czytać Twoje teksty. Odnajduję w nich trochę siebie.
Zaintrygowało mnie to używanie tylko imienia. Mam tak, nie lubię przedstawiać się imieniem i nazwiskiem. Nie lubię swojego nazwiska i nie wiedziałam, że to jest popularne.
O tym szczególnie bym poczytała.
Fajnego dnia ?
Świetny tekst! I poproszę część drugą, zwłaszcza o mówieniu tylko prawdy :) mam z tym problem ;)
ignorowanie znaczenia relacji – proszę, napisz o tym!!!
Serdecznie dziękuję za wpis. Czytam go już trzeci raz. Ja od roku pracuję nad punktami 1 i 2. Po tym, jak kilka lat byłam na każde zawołanie, zawsze pytałam o wszystko, byłam miła (za miła), nigdy nie było sytuacji, abym odmówiła kolegom w pracy zamiany dyżuru, pomocy, zrobienia kolejnego projektu, w którym to ja jestem od „brudnej roboty” i siedzę do ciemnej nocy w pracy … coś pękło. Bóle głowy zaczęły narastać, bez leków p/bólowych nie wychodziłam z domu, zaczęłam wolniej pracować – i pojawił się problem. Coś się ze mną dzieje, a tu jest tyle pracy… Historia jest długa a morał z niej taki, że teraz nikt już nie pamięta ile zrobiłam, pomogłam, starałam się dla dobra wszystkich (wtedy naprawdę bez komponenty finansowej-bardziej dla idei) a próba zmniejszenia ilości obowiązków, czy nie reagowania z uśmiechem „jasne, zrobię to, nie ma sprawy” skończyła się niechęcią ze strony współpracowników. „Zawsze robiła, już nie chce” … A ja chcę! Bo kocham swoją pracę, ale nie na dotychczasowych warunkach, chcę na swoich. Dla siebie i swojej rodziny. Jeszcze raz Ci dziękuję i pozdrawiam, M.
P.S. Nigdy jeszcze nie wpisałam się na żadnym bloku, naprawdę mnie „ruszyło”.
Cała przyjemność po mojej stronie! Wiem, że zmiana reguł gry nie jest łatwa, ale warto, naprawdę warto!
Fajny artykuł. Przeczytałem z uwagą.
Z tymi finansami, to prawda. Mając zabezpieczenie łatwiej podjąć decyzje choćby o założeniu własnej firmy. Warto być niezależnym bez względu na to, jak dobrze zarabia partner.
Z finansami wciąż uczę się sobie radzić – z różnym skutkiem. Natomiast z potrzeby lubianą wyleczyłam się już dość dawno. Co ciekawe, mamy ją wpojoną prawie wszyscy, a w większości przypadków bywa ona strasznym balastem w życiu. I tak jak napisałaś, tego stanu właściwie nie jesteśmy w stanie osiągnąć, bo nigdy nie będą nas lubili wszyscy.
Bardzo dobry artykuł! Fakt, takie ankietowanie przed podejmowaniem jakichkolwiek decyzji naprawdę może być problemem. Supe tekst :)
Koniecznie napisz! Takie porównywanie doświadczeń jest mega ciekawe i bardzo inspirujące :) Powiem szczerze, że zachęciłaś mnie do wypełnienia takiego testu :) Ciekawe co by mi wyszło!
Bardzo dobry i pomocny tekst. Chętnie przeczytam ciąg dalszy czyli o pozostałych, wymienionych przez Ciebie w zakończeniu błędach.
Proszę o kontynuację tematu :) Super tekst!
Co rozumiesz jako „swoje pieniądze”? Pensję na imię kobiety? Gotówkę na koncie? Jak widzisz to w związku małżeńskim, bez rozdzielności, gdzie nie da się skrawka nieruchomości kupić bez zgody małżonka i wszystko co zarobione jest względem prawa wspólne? Pytam bardzo poważnie.
Poza majątkiem wspólnym są również majątki osobiste, ale to kwestia bardziej do uregulowania przed ślubem. Chodzi mi o posiadanie własnego konta, na którym ma się pieniądze do własnej dyspozycji, nawet jeśli w obliczu prawa są one wspólne. Zakładam tu sytuację, w której kwestia podejścia do finansów jest przedyskutowana w związku i nie ma w tle przemocy finansowej. Może być to konto bieżące, na które wpływa pensja kobiety, a np. część jest przekazywana na wspólne wydatki. Może być to również konto oszczędnościowe, gdzie odkłada się nadwyżki gotówki.
jesli jest sie juz w zwiazku malzenskim, to nie ma czegos takiego jak 'wlasne pieniadze”. jest wspolnota majatkowa i w razie rozwodu dzielona na pol.No chyba, ze ma sie intercyze.
Nieprawda Izo, istnieją również majątki osobiste małżonków. Niezależnie od tego mówię bardziej o sytuacji faktycznej, niż prawnej. Co z tego, że kobieta formalnie ma prawo do majątku wspólnego, gdy np. nie ma dostępu do konta męża (np. w sytuacji, gdy sama nie pracuje).
Najważniejszy dla mnie problem zawsze i wszędzie to kwestia bycia lubianą. Teraz widzę, że nie jestem po to by mnie lubić. W moich kontaktach w pracy pojawia się też inny problem – bycia akceptowaną. A do tego dochodzi samoocena i brania wszystkiego do siebie. Coś ktoś powiedział, źle spojrzał i człowiek już myśli sobie najgorsze. Najgorsze jest, że w ogóle tak myśli.
Kurcze, dopiero sobie uswiadomilam, jak chorobliwa jest we mnie potrzeba bycia lubianą i atrakcyjną. I co ludzie pomyślą.
Są zmienne okresy w zyciu, ale naprawdę muszę nad tym popracować.
Warto ;)
Dziękuję! Właśnie dzisiaj trzeba mi było takich słów! Potwierdzenia, że to co czuję jest ok. Chcę i jestem miła, ale nie muszę być lubiana za wszelką cenę. Jak mam swoje zdanie to mogę to głośno wyrazić, szanując też zdanie innych – to się nie wyklucza.