Ostatnim artykułem na temat zarządzania pieniędzmi dałam sobie zielone światło na poruszanie tej tematyki na blogu. Cieszę się, że i Wam przypadła ona do gustu. Nadal uważam, że zdecydowanie zbyt rzadko mówi się na blogach o pieniądzach (w mądry sposób, bez zbędnych emocji i pracując na konkretach), pomijając oczywiście blogi specjalistyczne.
Żeby rzetelnie napisać ten tekst, musiałam cofnąć się o kilkanaście lat i wygrzebać z pamięci swoje relacje z pieniędzmi na przestrzeni lat. Próbowałam przypomnieć sobie konkretne kwoty, które miałam do dyspozycji, ale niestety, moja pamięć jest zawodna, więc zastrzegam, że mogę się mylić w detalach. Zresztą, i tak są to kwoty zupełnie nieadekwatne do dzisiejszych, jako że studia zaczęłam ponad 15 lat temu.
Studenckie życie
Studiowałam w Toruniu, poza swoim miejscem zamieszkania. Czasy studenckie nie był czasem pierwszych moich zarobionych pieniędzy, ale zdecydowanie pierwszym moment prawdziwego usamodzielnienia się. Finansowo żyłam z miesiąca na miesiąc, a mój sposób gospodarowania był bardzo prosty. Od kwoty, którą miałam do dyspozycji od razu odkładałam część przeznaczoną na stałe koszty: głównie czynsz za pokój, media, abonament za telefon (telefony na kartę nie były tak tanie i popularne wtedy). Z reguły zostawało mi ok. 450 zł, które musiało wystarczyć na wszystkie pozostałe wydatki: ksero (duży koszt!), zeszyty, książki (rzadko kupowane), jedzenie, ubrania, rozrywkę itp. Zarządzałam pozostałym budżetem dzieląc go na poszczególne dni – wiedziałam wtedy, że mam np. do wykorzystania 15 zł dziennie i tej kwoty się trzymałam choćby nie wiem co. Ba, cieszyłam się, gdy udało mi się zaoszczędzić kilka złotych, które mogłam przenieść na kolejny dzień.
Priorytet miała nauka – na kserokopie materiałów potrzebnych do nauki wydawałam dużo – kilkadziesiąt złotych miesięcznie. Książki kupowałam bardzo rzadko, z reguły używane lub korzystałam z biblioteki. Drugi ważny koszt to jedzenie w takich ilościach, żeby przeżyć. :) Nie jestem z tego dumna i nie radzę tak postępować nikomu, ale wtedy w zasadzie nie miałam wyjścia – oszczędzałam na jedzeniu. Teraz o tym myślę z przerażeniem, ale w tamtym czasie naprawdę do głowy mi nie przyszło zdrowe odżywianie. Żyliśmy na parówkach, najtańszej wędlinie i naleśnikach z Manekina (niewiarygodne, że do tej knajpy ustawiają się teraz w Warszawie prawdziwe kolejki – w Toruniu była to jedna z tańszych studenckich jadłodajni, z cenami czterokrotnie niższymi, niż dziś w Warszawie). Jeśli cokolwiek mi zostało, mogłam przeznaczyć to na rozrywkę – studenckie życie, knajpy, ubrania i kosmetyki. Tyle, że najczęściej nie było mnie stać. Na szczęście mam bardzo ekonomiczną głowę, upijam się rekordowo szybko i na alkohol nigdy nie wydawałam zbyt dużo. ;) O nowych ubraniach i kosmetykach mogłam tylko pomarzyć, czasami szperałyśmy z dziewczynami po sh, ale nigdy nie miałam w tym względzie ani cierpliwości, ani szczególnych umiejętności. W mojej szafie panował wtedy minimalizm raczej wymuszony. Miałam zamożne koleżanki, które wydawały na cienie Chanel więcej, niż miałam do dyspozycji na cały miesiąc, ale nigdy nie było to dla mnie większym powodem do zmartwień. Tylko czasami zabolało.
Skąd miałam pieniądze? Na samym początku z kredytu studenckiego (ok. 500 zł) i pomocy rodziców (ok. 500 zł). Wiedziałam, że przy takich „dochodach” oszczędzanie nie jest możliwe, szukałam więc sposobów na dorobienie. Pracowałam usilnie, żeby mieć stypendium naukowe, które czasami udawało mi się wywalczyć na obu kierunkach (studiowałam dwa kierunki równolegle, dziennie). Na administracji stypendia bywały wysokie, nawet 450 zł (jeśli dobrze pamiętam), na prawie już dużo niższe. Jednak, choć na chwilę mogłam się uniezależnić od pomocy rodziców. Zresztą, moi rodzice wpadli w pewnym momencie w kłopoty finansowe i na ich wsparcie zupełnie nie mogłam liczyć. Dorywczej pracy szukałam już od 2 roku studiów. Różnie bywało (o swoich pierwszych pracach pisałam tutaj), ale mogłam dorobić i zaoszczędzić na tyle, żeby przeznaczyć 500 zł na studencki wyjazd naukowy do Paryża! :)
Na przełomie 2 i 3 oraz 3 i 4 (albo 3 i 4 oraz 4 i 5…) roku pracowałam w lipcu jako stażystka w jednej z warszawskich kancelarii, co pozwoliło mi odłożyć pieniądze na rok akademicki (zarobiłam wtedy ok. 2400 zł miesięcznie minus koszty utrzymania w Warszawie). Na 5 roku studiów pracowałam już w Toruniu na pełen etat jako sekretarka w jednej z fundacji. Nie zarabiałam wiele (ok. 1500 zł netto), ale trzymając koszty mocno w ryzach, przez kilka miesięcy pracy odłożyłam prawie 1000 zł, które przydały mi się bardzo, ponieważ od drugiego semestru zaczął się nowy etap w moim życiu – przeprowadziłam się do Warszawy.
Korporacyjne życie
Wraz z pracą w korporacji przyszło zupełnie inne wynagrodzenie. Jeśli dobrze pamiętam, zaczynałam od kwoty ok. 4000 zł brutto, która wzrastała wraz z czasem i moim doświadczeniem. To były finansowo bardzo komfortowe czasy. Czasy konsumpcyjnego rozpasania, ale i czasy największych oszczędności. Taki melanż rozsądku z szaleństwem.
Nie musiałam już tak skrupulatnie prowadzić budżetu, wyznaczając sobie przydział kwotowy na każdy dzień, ale nie zapomniałam o oszczędzaniu. Każdego miesiąca najpierw przelewałam określoną kwotę na konto oszczędnościowe (ok. 20% zarobków, choć procenty się różniły), a z reszty żyłam na co dzień. Oczywiście, gdybym była rozsądniejsza, mogłabym zaoszczędzić dużo większe kwoty, ale wtedy odbijałam sobie trochę lata ograniczeń. Szafa puchła w oczach. Kupowałam kompulsywnie i kompensacyjnie, ale chyba nigdy nie zatraciłam się aż tak poważnie, żeby zupełnie zapomnieć o oszczędzaniu.
Ograniczałam również koszty – na samym początku wynajmowałam pokój, nie mieszkanie, jeździłam komunikacją miejską, a potem przeprowadziłam się blisko pracy. Korzystałam skrupulatnie z bonusów pracy w korpo – prywatnego ubezpieczenia medycznego, karty sportowej czy bonów obiadowych. Wywalczyłam również sfinansowanie kosztów aplikacji rzecznikowskiej i studiów podyplomowych. Korporacyjne zarobki pozwoliły mi na zbudowanie pierwszej, poważnej poduszki finansowej w przeciągu ok. 3 lat.
Szukałam też sposobów na inwestycje. Środki trzymałam na lokatach lub kontach oszczędnościowych (w zależności od tego, co było korzystniejsze) i już wtedy myślałam o inwestycji w nieruchomości. Jednak, byłam chyba zbyt młoda i finalnie z tych planów nic nie wyszło. Nie zraziłam się jednak i po 4 latach pracy w korporacji założyliśmy z MM naszą pierwszą wspólną firmę – biuro coworkingowe COPOINT (również opartą na rynku nieruchomości). Firma działa z sukcesem do dziś, a kulisy jej powstania i prowadzenia opisywałam już w cyklu Minimalizm w biznesie.
Naturalnie, równoległe prowadzenie firmy i praca na etacie to ogromne zobowiązanie czasowe, ale i pozwalało na znaczące podwyższenie zarobków, z których większość trafiała prosto na konto oszczędnościowe. Był to również moment (ok. rok przed przejściem na swoje) mojego szczytowego romansu z minimalizmem. Zerwanie ze zbędnymi zakupami, ograniczenie wydatków i dużo wyższa świadomość wartości pieniądza pozwoliła mi znacząco i w zasadzie bez wysiłku zwiększyć kwoty przelewane na konto oszczędnościowe do ponad 60% zarobków. Wtedy powiększyłam swoją poduszkę finansową na tyle, że spokojnie wygospodarować znaczną kwotę wyłącznie na inwestycje. I pozwolić sobie na porzucenie pracy na etacie.
Praca na swoim
Decyzja o rezygnacji z wysokiego i stałego wynagrodzenia w korporacji nie była łatwa, ale potrzeba wolności silniejsza. Zdecydowanie łatwiej podejmuje się taką decyzję mając poduszkę finansową, prężnie działającą firmę i w miarę stałe dochody, to oczywiste.
W chwili obecnej moje dochody są niezwykle zdywersyfikowane i pochodzą z 3 źródeł: kancelarii, COPOINT oraz bloga. Na blogu również dywersyfikuję dochody współpracując z markami, czerpiąc zyski z afiliacji oraz tantiem z wydanej książki. Jednak, to już temat na zupełnie odrębny tekst.
***
Podsumowując moją historię, znam tylko 2 niezbyt odkrywcze, ale skuteczne sposoby na oszczędzanie:
- Ograniczenie kosztów, co czasami prowadziło do wypaczeń (patrz moje studenckie oszczędzanie na jedzeniu).
- Zwiększenie dochodów.
Ograniczanie kosztów jest ważne i bardzo pożyteczne, ale nie wystarczające, żeby zbudować nie tylko porządną poduszkę finansową, ale i środki na inwestycje. Wiem, że zaraz pojawi się fala głosów, że nie każdy studiował prawo, nie każdy może pracować w korpo i dobrze zarabiać, albo u niego na wydziale nie ma stypendiów naukowych. To wszystko prawda. Opowiadam Wam swoją historię, ujawniając wiele prywatnych szczegółów właśnie po to, żeby pokazać, że sposoby są, ale trzeba je znaleźć, a przy tym się mocno napracować szukając własnej drogi. Nic nie przychodzi samo.
Opisując własną historię mam zawsze poczucie, że powstaje dość chaotyczny tekst. Dlatego też, jeśli jakaś poruszona kwestia Was interesuje, albo powinnam jakieś zagadnienie rozwinąć, dajcie koniecznie znać.
Będę też bardziej niż wdzięczna, jeśli zechcecie się ze mną podzielić własnymi sposobami na oszczędzanie (teraz i w przeszłości).
Czytając Twoją historię na blogu, jak również książkę mam wrażenie jakbym czytała o sobie :) Ja też w trakcie studiów musiałam zaciskać pasa aby się utrzymać. Potem przyszła pierwsza praca z „szaleńczo” wysokimi zarobkami jak dla mnie wtedy i zaczęła się mania kupowania. Co weekend nowa sukienka (bo przecież nie można iść dwa razy w tej samej na imprezę), nowe spodnie (bo tego odcienia szarości jeszcze nie mam) i jakaś bluzka (to już tak przy okazji bo przecież ciężko pracowałam cały tydzień). Na szczęście po paru latach mi przeszło:) Choć do prawdziwej minimalistki mi jeszcze daleko to widzę już zdecydowanie postępy. Pozdrawiam
Nie skończyłam prawa ale też w tej historii odnajduje siebie ;) tak mniej więcej do momentu „już wtedy myślałam o inwestycji w nieruchomości”.
Jasne, Internety hejtują, zazdroszczą, ktoś zaraz napisze, że prawo, że korpo. Mnie jednak twoje doświadczenia imponują – za tymi 15 latami, kryje się wiele wyrzeczeń i ciężkiej pracy, by dość do momentu gdzie jest się teraz. To cenne i inspirujace :)
Może to nie jakiś patent, ale.. z reguły jestem za jakością. Nie szkoda mi i nie pukam się w głowę gdy ktoś wydaje 15 tysięcy na chanelkę bo gdybym miała to też bym wydała. Nawet gdybym nie zarabiała dużo, ale mogła sobie na nią odłożyć – jasne! ale i tak często przy zakupach szukam okazji. Raz kupiłam buty za 450zł, gdy ich wartość to 1050zł. Wiem że są warte i oryginalnej ceny, ale po co skoro mogę odhaczyć z oszczędzonej kasy kolejny produkt z listy życzeń? często oszczędzam w taki sposób i naprawdę zbiera się wtedy niezła sumka. Timberlandy za 360, emu za 400.. rozważne zakupy na wyprzedażach to jest to! Kaszmirowe swetry kupuję w lumpeksach, bo gdybym miała wydawać w sklepie płaciłabym fortunę. Daleko trzymam się też od papierosów, narkotyków a nawet alkoholu. Nie wydaję pieniędzy na rzeczy ulotne jak używki dzięki czemu stać mnie na kupno czegoś fajnego.
Ja również stawiam na jakość, ale mimo wszystko rzadko kupuję markę. Szkoda mi płacić za produkt dużo więcej tylko dlatego, że ma odpowiednią etykietę, zwłaszcza, że mogę kupić to samo, w bardzo podobnej jakości, a jednak dużo taniej. Z resztą nigdy do marek mnie nie ciągnęło.
Super tekst – konkretny i osobisty, a takie są najlepsze :)
Zmotywował mnie do szybszego zwiększenia dochodów, bo miałaś trudniej niż ja mam teraz, a radziłaś sobie lepiej.
To jeszcze w temacie finansów osobistych mam pytanie – w jakimś poście pisałaś, że mieszkanie finansowaliście kredytem z dużym wkładem własnym. Jeśli można wiedzieć, na ile lat był to kredyt i czy dzisiaj podjęłabyś taką samą decyzję odnośnie finansowania, kupując pierwsze mieszkanie?
Sama chciałabym wziąć kredyt maksymalnie 10-letni, bo dłuższe mnie przerażają, ale żeby mieć taki, to jednak trzeba sporo pooszczędzać (i dłużej mieszkać w wynajmowanym, co też wiele monet pochłania). Czytam oczywiście Michała Szafrańskiego, ale ciekawi mnie, jakie decyzje podejmują inni ludzie co do kredytów hipotecznych i czy są z tych decyzji po latach zadowoleni :P Może to jest osobiste pytanie – nie wiem, ale jak już jesteśmy w temacie, to mi przyszło na myśl.
Kredyt wzięliśmy na 30 lat. Cały czas myślimy, czy go nie nadpłacić, ale z uwagi na bardzo niskie stopy procentowe teraz i bardzo korzystne warunki, na których wzięliśmy kredyt (w złotówkach, oczywiście) jest to najlepszy sposób pozyskania kapitału. Nadwyżki póki co wolimy zainwestować. Pewnie, że psychicznie wolałabym nie mieć takiego obciążenia wcale, ale też kwota raty nie sprawia, że muszę żyć z miesiąca na miesiąc.
Zdecydownie jestem za inwestowaniem nadwyzek z oszczednosci, zamiast szybkiej splaty ewentualnego kredytu. Z mezem aktualnie posiadamy kwote, ktora pozwolilaby po sprzedaniu aktualnego mieszkania, na zakup dwukrotnie wiekszego. Postanowilismy tego nie robic, mimo ogromnej pokusy zwiekszenia naszej przestrzeni zyciowej. Zamiast tego pieniadze inwestujemy. Kiedy nadwyzka bedzie na tyle duza, a pieniadze swoje „zarobia”, wtedy pomyslimy. Nie wykluczam, ze nawet wtedy na wieksze mieszkanie wezmiemy kredyt. Po przemieszkaniu 15 lat, nasze potrzeby moga sie zmienic, a mieszkanie z pozostalym kredytem tez mozna sprzedac :)
Przyłączę się do rozmowy. Ja wzięłam kredyt w 2014 na 20 lat co sprawiło, że rata jest bardzo niska. W założeniu chcę go spłacić max po 10. Obiecałam sobie, że będę co miesiąc odkładać równowartość raty na konto oszczędnościowe. Obecnie to stanowi 1/5 wartości kredytu jaka została mi do spłaty. Kasa na razie leży na koncie. Zastanawiam się czy nadplacać kredyt (spowoduje to zmniejszenie odsetek). Na razie daje mi poczucie, że mam zabezpieczenie w razie w. Inne oszczędności też mam, ale że mieszkanie jest z rynku wtórnego w tym roku planujemy remont. I chyba pójdzie na to cała kwota oszczędności poza tą na spłatę kredytu.
Osobiście, mimo prawie 40-stki na karku, dopiero teraz zaczynam na poważnie oszczędzać. Wcześniej zwyczajnie nie mogliśmy sobie na to pozwolić, a na początku mojej zawodowej drogi zupełnie nie czułam takiej potrzeby i wydawałam bardzo dużo ba rzeczy, które niekoniecznie były mi niezbędne. Teraz staram się to zmienić, ale w moim wieku takie zmiany nie przychodzą łatwo. Niemniej walczę o lepszą wersję samej siebie ;)
Z rozrzewnieniem czytałam o twoim studenckim życiu- pomyśleć, że jak trzeba to jesteśmy w stanie przeżyć nawet i za 500 zł miesięcznie! :) Twoja historia o przejściu na swoje i rezygnacji z etatu jest mega inspirująca. Marzy mi się podobna :)
U mnie było całkiem inaczej. Dorabialam juz w wakacje jako nastolatka. Moi rodzice nie mogli w żaden sposób pomóc, to ja pomagalam im. Bywało, że moje zarobione w miesiącu 60 – 120 złotych to były jedyne pieniądze w domu.Mimoto podjęłam głgłupią decyzję o studiach dziennych na niekoniecznie sensownym kierunku – za to pojrywajacym się z moimi zainteresowaniami. Stypendia to było wtedy maksymalnie 300 złotych (te same czasy) i nawet nie próbowałam o nie walczyć – z przykrością stwierdzam że byłam prawie „najglupsza” na roku. Zylismy z korepetycji (3 dorosłe osoby i dziecko). Jeśli zdarzyło mi się powtarzaćroksię) – szukałam pracy na cały etat. Później zaczęło być trochę łatwiej. Zrezygnowalam ze studiów po licencjacie, pracowalam na dwa etaty. Pieniądze zarobione na wakacjach za granicą pozwoliły posplacac cześć rodzinnych długów. Jedna osoba z mojej rodziny całkiem się usamodzielnila, zatem do utrzymania zostały tylko trzy. Później, powiedzmy dwie i pół (nawet jak się ma pracę to można zarabiać strasznie mało). Na jednym ze stanowisk zaczęłam zarabiać straszne kokosy i udało mi się oszczędzić az kilka tysiecy. Postaniwilam zostawić wszystko i uciec z ukochanym do innego miasta.szybko okazało się, że nie tylko znów są problemy z utrzymaniem się (Kraków), ale i wydawaniem – oszczędności topnialy, ukochany zarabiał maksymalnie kilkaset złotych. Mnie udało się dostać pracę w której wyplata zależała od ilości przepracowanych godzin. Łatwo się domyślić, że po roku: byłam wycienczona, bez oszczędności i mieszkałam z mężczyzną którego widywalam kilka godzin tygodniowo. Wszystko się rozpadlo. Wróciłam „do domu”. Trzy miesiące spędziłam w łóżku, w całkowitej depresji. Później dostałam prace w korporacji. Najnizsza krajowa. Na moje utrzymanie wróciły znów dwie osoby. Rozpieszczona kwotą powyzej 2 tysięcy złotych co miesiąc zaczęłam mieć marzenia – i kupiłam mieszkanie. W zasadzie bank mi kupił, a ja splacilam poki co jedną dwunasta całości. Kiedy przychodzi dzień wypłaty – praktycznie cała od razu idzie na rachunki, ratę i potrzeby domowe (jedzenie, proszek do prania itd). Zostaje mi około stu złotych miesięcznie na moje kosmetyki, leki, ubrania czy wydatki całkiem osobiste. Ciagne tak już dwa lata i dopiero tez wpadlam na pomysł, żeby coś z tym zrobić. Na razie staram się pozbyć niepotrzebnych rzeczy (bez sentymentow – jeśli coś jest warte dwa złote, nie wystawiam tego na aukcji). I szczerze? Dopiero teraz, od kiedy czytam tego bloga regularnie, zaczęłam wierzyć, że jeszcze trochę i wreszcie się uda.
Ps. (Ach, no i skończyłam w międzyczasie drugi kierunek – nadal dla przyjemności! ;-) )
Twój wpis to dopiero prawdziwy maraton życia…Podziwiam wytrwałość, ja bym chyba przedłużyła stan depresji na czas nieokreślony…ale mam dziecko, które stawia w życiu priorytety i jest najlepszym antydepresantem i samopodnośnikiem…trzymam kciuki za powodzenie i światło w życiu, bo już swoje przeszłaś…dużo radości:)))
No właśnie nie sztuką jest oszczędzać przy dużych zarobkach, ale iść do przodu z tymi 2 k na rękę :). Życzę powodzenia i to Twój komentarz najbardziej zmotywował mnie do oszczędzania – jako nie konieczności, ale jako pokorę, bo ktoś musi żyć i utrzymać innych z tych 2 k.
Naprawdę podziwiam Cię i życzę znalezienia o wiele lepszej pracy :).
PS no właśnie jak od najmłodszych lat trzeba finansowo spłacać długi rodziny to nie jest tak kolorowo, jak jadę do innego miasta na studia i „w razie czego rodzice pomogą”, a później cała zarobiona kasa jest tylko moja.
„Melanż rozsądku z szaleństwem” – to chyba nieunikniony etap :) Bardzo lubię czytać takie historie, które pokazują drogę, często trudną i naprawdę pracochłonną, która zawiodła autora do momentu, w którym jest teraz. Firma, blog, książka – to są naprawdę fajne efekty, których trzeba gratulować, ale to dopiero takie kulisy sprawiają, że podziw jest jeszcze większy :) Kasia, szacun! PS Też studiowałam w Toruniu i mam identyczne odczucia co do Manekina. Ta warszawska kolejka strasznie mnie bawi :)
Super tekst. Kończę właśnie studia i takie dobre rady są na tym etapie bezcenne. Czasem tracę nadzieję, że moje wysiłki są coś warte. Patrząc na Ciebie wiem, że upór i ciężka praca zaprowadzą mnie do celu. Dziękuję za tekst i liczę na więcej w tym temacie ;) Pozdrawiam :)
Szu, dzięki wielkie! A o czymś konkretnym chciałabyś jeszcze poczytać w tym temacie?
Szu, polecam książkę Michała Szafrańskiego. Szkoda, że nie było jej, gdy sama kończyłam studia.
’jednym z najtrudniejszych wyborów życia jest decyzja czy zrezygnować czy próbować jeszcze bardziej’…mnie od roku dotyczy ten właśnie cytat…jestem po rozwodzie, z 9-letnia córką, bez alimentów i po złożeniu wszelkich możliwych dokumentów na zapomogi w stylu 500+, z różnym skutkiem…od dwóch lat mam własną firmę, takie pozostałości po małżeństwie, które trochę nauczyło mnie samozarabiania bo w miejscowości zwanej wsią, pracy nie ma a cytat wciąż aktualny, bo i dochody coraz mniejsze z tego tytułu…ciągle to jedno pytanie, czy angażować sie jeszcze bardziej i mocniej czy ostatecznie odpuścić?
Twojego bloga śledzę od roku, minimalizm jest mi bardzo bliski…po pierwsze jako wybór życiowy…rezygnacja z życia na bardzo dobrym poziomie, we własnym 200-metrowym domu, rozwijająca się dobrze firmą (jeszcze u boku męża), wakacjami kilka razy w roku, niemalże nieograniczonym budżetem i tylko ten wkradający się smutek, że już nic nowego nie cieszy, wyjazd na którym się nie odpoczywa, osoba obok która stara się udowodnić swoją wyższość, lepszość.Dochody które są spore i bezmyślnie trwonione, ja ograniczam wydatki zbędne, on bezmyślnie wydaje na lepsze wersje telefonów. Wkrada się niezrozumienie, dochodzi przemoc psychiczna i niestety fizyczna…odchodzę.
Mój minimalizm to teraz jakby nie wybór, to konieczność ale dobrze się czuję z mniejszą ilością rzeczy obok. Stałam się sumienna, obowiązkowa, rzetelna i jakby więcej ode mnie zależy. Jestem bardziej pewna siebie, tylko firma przestała przynosić dochody…taki dylemat , czy jeszcze walczyć czy już złożyć broń?Pomysły na rozwój jeszcze mam ale ich realizacja pochłonie moje oszczędności…bo z małżeństwa wyszłam z jedną pensją minimalną po 8 latach wspólnej pracy…
Może zaryzykuję…może kiedyś o tym opowiem;)
Anno, mam ogromną nadzieję, że kiedyś odważysz się opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Wiem, że przemoc ekonomiczna i psychiczna na tym tle to bardzo duży problem, a często lekceważony. Bo nie bije. :( Niezależnie od tego, jaka podejmiesz decyzję, trzymam za Ciebie mocno kciuki.
U mnie kiedy koleżanki zabierały słoiki i pranie i wracały do rodziców na 4 dni w tygodniu ja, studentka 2 kierunków pracowałam – początkowo w kinie czy CH, później jako anglistka dawałam korepetycje, a na 5 roku studiów pracowałam na pełen etat, magisterkę kończąc popołudniami, chociaż nie musiałam.
Nie ukrywam, że czytając Twoją książkę miałam często myśli w stylu „to jak ja!”. U nas finansami zarządza moja druga połowa. Daleko nam do ideału (oboje zarabiamy powyżej średniej krajowej zdecydowanie, ale kredyt i życie w Warszawie, plus miłość do ubrań robią swoje), ale odkładamy na poduszkę, na podróże, a w tym roku planujemy remont.
No i tak jak mówisz ważne jest powiększanie dochodów, więc podnoszę swoje kwalifikacje, inwestuję właśnie w nowy kurs i za rok lub dwa będę szukała pracy na lepszym stanowisku :)
Ale i tak słyszę że co ja mogę wiedzieć, w Warszawie to na wierzbie rosną złote gruszki i stuzłotówki i przecież tu jest tak łatwo… ;)
Wiadomo. W Warszawie za nic płacą przecież 3000 zł netto. ;))
Porównując zarobki jednak jest łatwiej niż poza Wawą ;) I nic w tym dziwnego, w stolicy kumulują się duże firmy, które stać na wyższe pensje dla pracowników.
Poza zarobkami porównaj jeszcze wydatki :)
Akurat mam sporo znajomych w Warszawie, więc znam sytuację. Wydatki wcale nie są proporcjonalnie większe jak pensje, ceny w knajpach i sklepach dawno już się zrównały. A przynajmniej patrzę z pozycji Katowic czy Gliwic. Jeszcze tylko zakup mieszkania wychodzi w Wawie drożej niż u nas.
Do knajpy chodzić nie musisz, mieszkać gdzieś trzeba. Z ciekawości zerknęłam na popularny portal ogłoszeniowy. Kawalerkę w Gliwicach można wynająć za mniej niż 1000 zł, w Warszawie nawet rudera na peryferiach kosztuje więcej. Standardowo jak płacisz 1400 i stan nie przeraża to się można cieszyć. Dodatkowo w stolicy droższe są wszystkie usługi czy choćby dentysta jak się nie załapiesz na nfz. Mieszkałam rzez pewien czas w małym mieście i naprawdę były różnice. A inna sprawa, że nie ma też co przeszacowywać mitycznych warszawskich zarobków. Mediana to 3760 netto – ale to badanie nie na próbie losowej, tylko na podstawie chętnych do wypełnienia ankiety. Podejrzewam, że ochroniarz po 24 godzinach pracy nie ma chęci na ankiety :) Tak czy inaczej wychodzi na to, że połowa z nas ma mniej niż 3760 do dyspozycji. I to się pokrywa z moimi doświadczeniami i obserwacjami. Sama mam 3200 jak nie zrobię niczego dodatkowego, moja przyjaciółka zarabia 3000 netto. Kumpel w tej samej pracy co ja, ale przyszedł w innym momencie – 2800. Wcale nie jest tak różowo.
2800 netto to zawsze wyżej, niż 1730 zł. Jak na moje osoby mieszkające w dużych miastach są ROZPIESZCZONE i muszą wydawać pieniądze na „nie”potrzebne rzeczy. Dla mnie tylko na żywności, naturalnych kosmetykach i ubraniach nie ma co oszczędzać (jakość =/= ilość). Resztę, poza podstawowymi opłatami np. za prąd, wodę, uważam za luksus który nie musi być. A tu roszczeniowe dziewczynki i chłopczyki chcą mieć okulary przeciwsłoneczne za 300 zł, sofę za 6000 zł… szkoda gadać.
Moim zdaniem jeśli coś bezpośrednio nie służy ciału i umysłowi to jest zbytecznym luksusem.
Tez mieszkam w Warszawie i tez nie narzekam na zarobki, ale błagam – nie traćmy życiowej pokory! W Warszawie JEST łatwiej i jest więcej wyżej opłacanej pracy. I choć same doszłyśmy tu, gdzie jesteśmy pracą – to warto pomyslec, ze ktos kto urodzil sie na wsi, mial rodzicow nie przykladajacych wagi do edukacji dzieci, zyjacych na minimum – raczej nie wyjedzie do Warszawy tak o!, odmieniać swoje życie…Nie każdy rodzi się i wyrasta w środowisku, gwarantującym rozwijanie jego potencjału – a o tym mam wrażenie zapominacie, mówiąc, że „wystarczy tylko chcieć”…
Marta, ale ja pochodzę właśnie z takiej małej miejscowości przy wschodniej granicy. Co więcej, lekką ręką 70% studentów na moim kierunku na UW było z małych miasteczek, wsi. Połowa zresztą do nich wróciła i się dziwi że nie ma pracy…
W czasach, kiedy mamy tyle szkół wyższych to studia to banalna sprawa. Serio, każdy kogo znam studiował. Ile pracy i wysiłku trzeba włożyć żeby znaleźć fajna pracę to zupełnie inna historia…
Ale Ty jestes jaka jestes. Ludzie sa rozni i maja rozne sytuacje. Moze ktos musial wrocic na wies zeby opiekowac sie rodzicami? Ja wiem ze często ludziom sie nie chce po prostu, ale nie ocenialabym tak surowo. Bo nie kazdy ma potencjal zeby zostac prawnikiem czy lekarzem. I co wiecej – to dobrze! Kto by Cie obslugiwal w sklepie, kto strzygl wlosy, kto wywozil smieci? Tacy ludzie tez sa potrzebni. Cieszmy sie, ze zarabiamy ponadprzecietnie ale nie patrzmy z wyzszoscia na tych, ktorzy Z ROZNYCH POWODOW sa mniej wyksztalceni, mniej przedsiebiorczy, zostali na wsi i tak dalej…Zobrazuje to przykladem. Rodzisz sie na wsi w rodzinie, ktora nie ma za wiele pieniedzy. Rodzice mieli cale zycie prace fizyczne, sa prostymi uczciwymi ludzmi. Nie przykładali wagi do tego, by dzieciom zaszczepic chec do nauki, kontynuowania edukacji. Idziesz wiec do technikum fryzjerskiego i myslisz, ze to jest juz sukces. Czy mozna tak latwo ocenic ze jestes nieambitna? Powinnas wyjechac do wielkiego miasta, wynajmowac mieszkanie (za co?), jezdzic na kursy (za co?), rozwijac sie (za co?)….Życie jest bardziej zlozone niz „american dream” i „wystarczy chciec”. Jesne ze tak. Sa jednak rozne ograniczenia ku temu, takze w ludziach…
>Bo nie kazdy ma potencjal zeby zostac prawnikiem czy lekarzem. I co wiecej – to dobrze! Kto by >Cie obslugiwal w sklepie, kto strzygl wlosy, kto wywozil smieci? Tacy ludzie tez sa potrzebni.
Halo, ale od kiedy istnieją tylko zawody jak lekarz, prawnik i fryzjer/śmieciarz? Strasznie polaryzujesz żeby tylko udowodnić swój punkt. Zresztą błędny, bo mój fryzjer po technikum zarabia 2x więcej niż ja, ale ma ciężką, fizyczną stojącą pracę, więc coś za coś. Mógłby siedzieć w swojej wiosce w salonie osiedlowym, ale strzyże w Warszawie, jest dobry i ma masę klientów. Miał przecież wybór. Oczywiście, nie każdy jest dobry. O to się wszystko rozbija – ludzie w Internecie hejtują na blogach. Nawet tu u Kasi teksty w stylu „ale drogo” „nikogo na to nie stać” się często pojawiają. Nie stać cię to zwiększ przychód, obniż wydatki ale nie marudź, że innych stać.
Jedyne, przy czym się upieram, to fakt, że każdy jest kowalem swojego losu, a wyjeżdżanie z argumentami w stylu „a bo niektórzy mają gorzej bo są ze wsi” mnie absolutnie nie przekonuje. Życie to wybór.
Marta, to chyba nie jest kwestia pokory, a pewnej frustracji, przyznaję. Niejednokrotnie zdarzyło mi się usłyszeć, że dobrze sobie radzę TYLKO dlatego, że mieszkam w Warszawie. Co zwyczajnie nie jest prawdą i bywa bardzo przykre.
Hej, mnie z kolei zainteresowała część z kredytem studenckim. Jestem w tym momencie na 5 roku, wzięłam kredyt na dwa lata magisterki. Co prawda niedużo będę miała do spłaty ale wiadomo jak jest z kredytami – myślę jak zrobić żeby za bardzo nie ucierpieć finansowo, nie znając do końca jeszcze planów na przyszłość. Istnieją dwie opcje- wyjazd za granicę by zarobić na jednorazową spłatę całego kredytu lub pozostanie w kraju i stopniowe, co miesięczne wysyłanie tych ok. 300zł. Jak wyglądała spłata u Ciebie i co byś poleciła z perspektywy czasu? Pozdrawiam, Dorota :)
Cześć Doroto, swój kredyt studencki spłacałam tak zwyczajnie, z miesiąca na miesiąc. Nie było to dla mnie bardzo dużym obciążeniem, gdy już pracowałam. Nie znam innego sposobu, trudno mi więc cokolwiek Tobie doradzić. Pozdrawiam!
Ja przez całe życie byłam bardzo rozsądna i oszczędna, więc nawet na studiach byłam w stanie wygospodarować jakieś pieniądze na ubrania czy kosmetyki, mimo że wcale nie miałam dużych funduszy (czyli też kosztem jedzenia;). Po studiach zaczęłam pracę, najpierw niespecjalnie dobrze płatną, ale po 9 latach zarabiam 3 razy więcej niż na początku. I szczerze mówiąc, łatwiej mi było oszczędzać na początku mojej kariery zawodowej, jak nie miałam jeszcze za bardzo wygórowanych potrzeb co do kosmetyków, jakości ubrań czy spędzania urlopu. Niby mam całkiem niezłą poduszkę finansową, zero kredytów (mieszkanie jest własnością mojego M., więc za wynajem też nie płacimy) i zero dzieci, ale właściwie co oszczędzę ponad tę kwotę, to wydam na podróże i takie codzienne przyjemności. W tym roku chcę to zmienić – bardziej zapanować nad zakupami ubraniowymi i kosmetycznymi oraz wdrożyć większy reżim oszczędnościowy. Inflacja stylu życia jest moim głównym problemem.
To się nazywa hedonistyczna adaptacja. :) Im więcej masz, tym więcej chcesz i nie wyobrażasz sobie zejścia poniżej osiągniętego pułapu. To może być bardzo przyjemna pułapka. :)
U mnie formą dodatkowych pieniędzy jest tylko spędzenie urlopu w innej pracy i dorobienie paru groszy na łatanie dziur. Obecnie trudno jest mi cokolwiek odłożyć z pensji wręcz brakuje zawsze do końca miesiąca. Od państwa nie dostaje nic mam tylko jedno dziecko czyli 500+ odpada, samotnie go wychowuje ( alimenty nie do ściągnięcia ) czyli pensja podzielona na dwoje zawsze przewyższa pułapy do czegokolwiek ( wbrew pozorom lepiej by było gdybym nie pracowała ). Fakt mieszkania na wsi ułatwia mi wiele ale pensja 1500zł. to życie na granicy ubóstwa. Syn się uczy w technikum, mieszka w internacie – koszt 360 zł. dojazdy tygodniowe itp. Poduszki finansowej nie posiadam żadnej i to bardzo mnie boli, minimalizm zakupowy mam od dawna ale jak tu odłożyć na remont dachu jak nawet kredytu nikt nie chce mi udzielić. Ciągle się zastawiam jak to jest jest ze mam w sobie jeszcze jakiekolwiek pokłady optymizmu.
Co do dorabiania na studiach to już od 2 roku intensywnie dorabiałam, Poznań dawał mi ta możliwość i też oszczędzałam głównie na jedzeniu ale wtedy nie miałam dziecka i byłam bardziej mobilna. Wiele razy myślałam o własnym interesie ale nie miałam wsparcia finansowego i psychicznego choćby ze strony partnera, bałam się ryzyka. Teraz po 40 gdy ma w miarę stabilną pracę strach jest jeszcze większy.
Artykuł świetny jak zawsze zresztą:)
Piszesz „dziecko”, ale skoro jest w technikum, to już nie takie małe to dziecko. Syn mógłby dorobić i wspomóc domowy budżet. 1500 zl to wcale nie mało jak na 2 osoby, zwłaszcza, gdy nie ma opłat czynszowych ani kredytu.
Jak to nie ma „opłat czynszowych”? Czy dom utrzymuje się sam? Woda, ogrzewanie, śmieci, remonty… To wszystko jest za darmo?
Sprawdzałaś jakie jest minimum dochodowe w przypadku jednego dziecka?
Chyba, że ma więcej niz 18 lat.
Śledzę Twojego bloga już jakiś czas. Najbardziej podobasz mi się w nim Ty. Nie mam zamiaru tutaj wygłaszać peanów na temat Twojej osoby ale… Wielki plus za spójność, prawdę i szczerość. Bycie „on the pub eye” zwiazane z prowadzeniem bloga wcale do najłatwiejszych nie należy – szczególnie jeśli prowadzi się też „poważny biznes” jak własna firma i kancelaria. Myślę, że dla wielu młodych dziewczyn, Twoja historia może być inspiracją i przykładem na to, że „mieć pomysł na siebie” to podstawa. Fajnie, że mimo niezaprzeczalnych osiągnięć jesteś „taka normalna”. Nie prezentujesz ubrań z drogimi metkami, czy zdjęć z wyjazdów all-inclusive bo to się sprzedaje najlepiej. Ty i Michał Szafrański to moi ulubieni blogerzy. W prostocie i normalności jest sila:). Pozdrawiam serdecznie!
Właśnie. Kasia jest bardzo skromna i to chyba najbardziej mnie tu przyciągnęło Można osiągnąć sukces, zarabiać świetnie, a nadal pozostać skromną osobą w ubraniu, stylu życia i podejściu do wielu spraw. Patrząc na moje koleżanki z pracy, które nie grzeszą skromnością i jedna przed drugą się przechwalają jakie to cudownie genialne dzieci mają, ile wydają na wakacje, co kupują i gdzie się ubierają epatując drogimi markami czasem zastanawiam się co ja robię tam ;-)
Też uważam, Kasię za osobę, którą odniosła/odnosi sukcesy zawodowe, a nadal pozostaje skromna i normalna. Nie ekscytuje się markami, nie musi mieć tego co wszyscy.
Kasiu, bardzo podoba mi się to, że jesteś ciągle daleka od tego blogerskiego przepychu. Mam na myśli to, że wiele osób z tego świata odniosło spory finansowy sukces i zmienił się ich status, zainteresowania, profil itd. Nie ma w tym nic złego, ale wiele osób nadal szuka takiej normalności i szczerości w internecie. Ja ją u Ciebie znajduję i bardzo się cieszę, że są jeszcze takie miejsca.
Pozdrawiam!
P.S. W swojej zdroworozsądkowości jeśli chodzi o pieniądze i ścieżce kariery przypominasz mi odrobinę Kamilę Rowińską:)
Dziękuję, to ogromnie miłe. :) Bardzo mi zależy na tym, żeby na blogu pokazywać właśnie PRAWDĘ. Z drugiej strony, znalezienie kompromisu pomiędzy pokazywaniem siebie na blogu a prywatnością również nie jest łatwe.
Na studiach dorabiałam udzielając korepetycji z angielskiego – pamiętam, że będą na 5 roku studiów (niewiele zajęć na uczelni) udawało mi się zarobić nawet 1200,00 zł (2007 r.) miesiecznie. Dostawałam jeszcze pieniądze od rodziców, ale niewielką sumę (zaproponowałam rodzicom, żeby dawali mi mniej pieniędzy, gdyż sama zarabiam). Nigdy nie odkładałam na początku miesiąca na konto „oszczędności”, ponieważ byłam nauczona, aby cały miesiąc oszczędzać, więc po prostu pod koniec miesiąca miałam pieniądze na koncie, a ta kwota wzrastała… Po studiach miałam odłożone 10 tyś zł (o ile dobrze pamiętam). A przecież w trakcie studiów opłacałam sobie jeszcze kurs języka angielskiego. Natomiast, kiedy przypominam sobie co jadłam wtedy – to naprawdę nie było przemyślane – np. zupki chińskie, parówki czy tanie pasztety…
Natomiast teraz znajduję się w takiej sytuacji finansowej na którą nigdy nie liczyłam. Niemniej jednak takie zarobki wiążą się z dużym obciążeniem pracą (psychicznie i fizycznie) i powoli czuję się wypalona. Powraca więc pytanie: co chcesz robić, gdy dorośniesz? Mam na to pomysł, ale będzie to wiązało się z dużą obniżką wynagrodzenia. Niemniej jednak myślę, że jestem na to gotowa. Na razie przygotowuję się do wprowadzenia nowego planu zawodowego, między innymi zastanawiając się nad możliwymi oszczędnościami w życiu. Co prawda jestem osobą oszczędną, ale jednak dobre zarobki powodują, że nie szukałam oszczędności w wielu możliwych miejscach.
Jak sobie pomyślę, że w latach 2002-2004 (w czasach studenckich) miałam na utrzymanie co miesiąc 500 zł (z czego za miejsce w czteroosobowym pokoju w akademiku płaciłam miesięcznie 220 zł), to stwierdzam, że minimalistką z konieczności byłam od zawsze. Studiowałam dziennie, poza miejscem zamieszkania, na drugim roku zaczęłam dorabiać sobie jakieś grosze, nie żeby się modnie ubrać, ale żeby zjeść ciepły obiad. Później zmieniła się moja sytuacja życiowa i było trochę lepiej. Ale do dziś oglądam każdą złotówkę zanim ją wydam. A jakieś pieniądze zwyczajnie trzeba mieć odłożone. Niech to będzie i tysiąc złotych, ale systematycznie trzeba odkładać parę złotych, dla własnego spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Zakupy dają przyjemność na moment, a z pieniędzmi na koncie będziemy czuli się zawsze komfortowo. Kasiu, mam do Ciebie pytanie związane z Twoją pracą, nie będę tu zaśmiecała wątku, pozwolę sobie napisać maila na adres podany w kontakcie. Pozdrawiam :)
Czekam na wiadomość. :)
Bardzo fajna historia! :) Ja pracowałam zawsze gdzieś, czy to w korpo w Krakowie, czy w lokalnych bielskich firmach przez wakacje i na ostatnim roku studiów, ale na prawdziwym etacie jestem dopiero od 4 miesięcy i już wiem, że pewnie niedługo tu zabawię :)
Witaj Kasiu! Bardzo ciekawy wpis. Skoro już o finansach mowa chciałabym zapytać Cię co myślisz o budżecie w związku? Czy lepiej mieć pieniądze wspólne, część wspólna czy może każdy powinien sam zarządzać pieniędzmi ?
Ja i mój M. Nie mieszkamy jeszcze razem ale spędzamy cały nasz czas w domu moich rodziców(jemy, śpimy). Nie jesteśmy małżeństwem ale związkiem o dość długim stazu, a dokładnie 6 letnim. Dopiero zaczynamu „kariere” zawodowa. Oprócz tego ja studiuje, a M oddaje 1/3 wypłaty swojemu tacie, dlatego że teoretycznie z nim mieszka. Mieliśmy jedno podejście do wspólnego trzymania pieniędzy ale za chwile straciłam prace i stwierdziłam, że to będzie bardzo niesprawiedliwe w stosunku do mojego mężczyzny.
Dodam, że wuchowała się w domu, w którym pieniądze były wspólne. Teraz jedno z nich tego żałuję, bo nie ma kontroli nad tym na co wydaje to drugie.
A jakie ty, jako doświadczona kobieta masz o tym zdanie?
To trudny temat, bo każdy z nas jest inny i każdy związek jest przecież zupełnie inny. W moim obecnym związku mamy osobne budżety, ale z kolei wspólnie prowadzimy część biznesów, inwestujemy wspólnie itp. Ważne decyzje mające skutki finansowe dla obojga też podejmujemy wspólnie. Tylko, że my oboje jesteśmy bardzo niezależni i od razu wiedzieliśmy, że to jedyne, rozsądne rozwiązanie. :) Wiem, że pieniądze bywają „zapalnikiem” w związku, czasami nieuświadomionym. Koniecznie trzeba te sprawy po prostu szczerze obgadać na wszystkie strony.
Bardzo dziękuję za odpowiedź! Masz rację-każdy związek jest inny i najważniejsza jest dyskusja, bo pieniądze czesto bywaja powodem do kłótni. Ale zauważyłam, że ludzie boją się otwarcie mówić o pieniądzach, a tym bardziej o tym, że oczekują by ktoś im je zwrócił (częściej słyszy się „oddasz mi mój długopis? ” niz „oddasz mi moje 100 zl” )
Tym bardziej ludzie, którzy rozpoczynają swój związek mają z tym problem, a później owy problem staje się powodem rozstania…
Fajnie, że odpowiadając powołałas się również na swój związek :)
Zgadzam się, ludzie boją się i nie umieją otwarcie mówić o pieniądzach, bo w Polsce pieniądze budzą najczęściej mocne i skrajne emocje. Są pewnego rodzaju tabu, nikt nas nie uczy normalnego rozmawiania o pieniądzach i zarabianiu. Nie mam wielkiego wpływu, ale mam małą misję, żeby to zmienić. :) Choćby takimi tekstami, jak ten.
Ja to rozwiązałam tak, że oboje mamy swoje konta i dodatkowo mamy jedno wspólne na wspólne wydatki (opłaty za mieszkanie i internet, jedzenie itp.) i jedno wspólne konto oszczędnościowe (oszczędzanie na ślub i wakacje). Zdecydowaliśmy się na taka formę po zaręczynach, kiedy robiliśmy remont mieszkania. Czasem jest tak łatwiej, bo raz ja jechałam po materiały, raz mój partner. Poza tym nie będę sobie w zeszycie notować ile kto za co płaci, żeby było „po równo” / sprawiedliwie – na koncie każda wpłata z osobistego konta jest widoczna i łatwa do kontroli.
Ale póki nie mieszkacie razem i nie macie wspólnych wydatków to wspólne konto jest chyba bez sensu (ale to moje subiektywne odczucie). Pozdrawiam :)
Ja (z mężem) stosuję bardzo podobne rozwiązanie. Sporą część każdej wypłaty przelewamy na wspólne konto (w tym banku mamy też oszczędności), a resztę zostawiamy sobie (chociaż często płacimy za wspólne zakupy tymi „swoimi”, po to żeby więcej zaoszczędzić na wspólnym). Osobiście uwielbiam takie rozwiązanie, bo daje mi poczucie wolności i nie mam wyrzutów sumienia jak chcę częściej iść np. do kosmetyczki, bo nie obciążam domowego budżetu. Poza tym jak kupuję prezent mężowi, to też mam takie poczucie, że jest wtedy „bardziej” ode mnie, a nie że częściowo sam sobie kupił (to samo w przypadku imprezy-niespodzianki na 30-te urodziny).
A z opisu „Naturalnie mniej” wynika, że właściwie mieszkają razem u jej rodziców, więc chyba mówienie o wspólnym budżecie/koncie jak najbardziej ma sens. Ja nigdy nie byłam w takiej sytuacji (zamieszkaliśmy razem jeszcze przed ślubem, ale bez rodziców), ale wydaje mi się, że wsparcie finansowe należy się tym rodzicom, którzy ponoszą faktyczne koszty (opłaty, jedzenie), a nie teoretyczne. Ale to zawsze bardzo indywidualna sprawa i zależy od tego w jakiej sytuacji finansowej są rodzice (i jedni i drudzy).
Ja mam dość radykalne podejście, bo uważam że wspólne pieniądze baaardzo ułatwiają wspólne życie i także sprawdzają, jak sobie poradzimy. Ważna jest ogólnie transparentność, ale nie wyobrażam sobie, żebym miała zostać bez grosza bo straciłam pracę, a mój mąż będzie kupował kolejny nowy telefon ;) Na początku nie było łatwo, ale teraz uważam, że to jedyne wyjście w takim tradycyjnym modelu (wiadomo, że jak są np wspólne firmy etc to inaczej wygląda).
U nas było różnie z dysproporcją zarobków (teraz mamy w miarę podobne) i nie wyobrażam sobie np mieć na swoim koncie 200zł, kiedy mój partner ma 2000 (a znam takie kobiety). Wspólne życie to wspólne życie.
My z M. mamy tak: mieszkanie kupiłam przed ślubem za swoje oszczędności + kredyt, w związku z tym wszystkie umowy sa z moimi danymi – ja płacę za mieszkanie i rachunki. On za jedzenie. Jedzenie również ja kupuję, ale nie są to duże kwoty. Za kredyt płacę ja. Opłaty + część jedzenia to i tak więcej niż wydaje M. W naszym związku to ja jestem osobą która zarabia więcej i też jest bardziej oszczędna. Jakieś inne przyjemności indywidualne każdy sobie finansuje. Wspólne wspólnie. Nie ma na tym polu żadnych problemów. Nie wyobrażam sobie mieć wspólnego konta z M, ze względu na to, że lubi wydawać kasę. Wiem, że nie wydałby oszczędności, ale pozwalałby sobie na większy luz.
Bardzo podoba mi sie ten wpis. Pokazuje droge do niezaleznosci i finansowego spokoju. Sama z kazdej pensji staram sie cos oszczedzic zeby kupic mieszkanie. Roznie mi sie udaje, ale od kiedy pracuje (ponad 6 lat) to zawsze tak bylo. Nie jestem skapa, ale lubie okazje i nie mam potrzeby luksusu w kazdej sferze zycia. Kiedys nie rozumialam osob ktore wolaly co miesiac kupic jakis kolejny kosmetyk za ostatnie 300 zl zamiast oszczedzic te kwote. Dzis podchodze do tego inaczej – dla niektorych tu i teraz jest wazniejsze niz backup finansowy lub oszczedzanie. Ktos lubi drogie rzeczy – i super. Grunt zeby miec odlozone 2-3 pensje
Czytam Pani bloga od pewnego czasu. Podobają mi się wpisy i wszelkie szczere opinie.
U mnie niestety jest minimalizm wymuszony. Miałam tę (nie)przyjemność mieszkać 10km od miasta studenckiego. Nijak nie opłacało mi się wyprowadzać. A to był błąd… Dostawałam na bilety, więc nie obciążało to budżetu rodziców – 200zł to było tyle, co nic :) W wakacje dorabiałam na polach – zbierałam owoce, warzywa na skup. Czasem udało mi się zarobić przez 2 miesiące 2 tysiące,ale obkupione było to ciężką pracą (po 10-11h na słońcu, często 6 dni w tygodniu). Nie miałam wakacji, ale miałam środki na kolejny rok – na moje ubrania, zachcianki, kosmetyki. Potem przyszedł czas po studiach – dłuuuuuuugo nie mogłam znaleźć pracy (efekt nie pracowania „normalnie” na roku, nikogo z pracodawców nie interesuje przecież,że się robi na polu :P). Potem staże za marne grosze i znów bezrobocie.
Do czego zmierzam.
Czytając blog chciałabym mieć swoje miejsce, powiedzieć TAK, to moje miejsce na ziemi, odpocząć, usiąść. Ja muszę być minimalistką, bo tego wymagają ode mnie finanse. Gonię za środkami, bo nie mogę powiedzieć, że dom rodziców to mój kąt.
Chciałabym któregoś dnia usiąść, w swoim własnym gniazdku i powiedzieć Tu się czuję dobrze.
Póki co – minimalizm prawdziwy zostaje w sferze marzeń, bo teraz zanim kupię kosmetyk, okręcam go milion razy i zastanawiam się czy mnie na niego stać.
P.S. W którymś tekście pisała Pani,że zrezygnowała z pracy na etacie, bo uwielbia Pani spać – ja tak samo. Póki jestem na bezrobociu doskwiera mi brak środków, ale nie brak snu :P
Pozdrawiam!
Ja też wyznaje poniekąd minimalizm wymuszony. Mimo pracy w korpo nie stać mnie na wyprowadzke z domu, a pensja to lekko ponad minimalna krajowa..
Niestety teraz prawo nie daje gwarancji suksesu. Na rynku jest przesyt i znam bardzo dużo osób, które zarabiają tylko na czynsz…
Edyto, nigdy prawo nie dawało gwarancji sukcesu, bo takiej nigdy nie ma, w „moich czasach” również.
Żaden kierunek nie daje gwarancji sukcesu. Nic w życiu takiej gwarancji nie daje ;)
Cholera, ja zaczęłam pracę w korpo
Kasiu, pisz proszę częściej o finansach. Twoje teksty absolutnie nie są chaotyczne, ale bardzo spójne i pełne mądrych przemyśleń. Z lektury Twoich tekstów o finansach wynoszę coś dla siebie.
Dziękuję bardzo. :)
Cześć ;)
Bardzo ciekawy temat jak i bliski memu sercu. Mianowicie z częścią tekstu się utożsamiam bardzo dokładnie.
Spróbuję streścić moją historię.
Jako nastolatka zawsze szukałam okazji do zarobienia, ulotki, sprzątanie, praca w wakacje w restauracji. Gdzie się dało.
Mając 19 lat skończyłam szkołę średnią, od razu w wakacje dostałam prace, pełny etat, 1200pln netto z groszem, praca fizyczna przy taśmie produkcyjnej. Odmóżdżała strasznie ale konto co miesiąc było zasilane i to mi pasowało.
Wyprowadziłam się z rodzinnego domu.
Od października poszłam na studia zaoczne (filologia angielska). Dalej pracowałam w moich „śrubkach”, a weekendowo spędzałam czas na uczelni.
Brakowało mi czasu dla siebie, bo jak nie praca zmianowa to sporo nauki. Padałam na twarz.
Oszczędzałam bardzo efektywnie. Tak jak Ty, jadłam byle co. Również jak spojrzę wstecz to zastanawiam się jak mogłam tak funkcjonować. Nie brakowało mi pieniędzy na życie ale chciałam jak najwięcej zaoszczędzić.
W trzy miesiące stać mnie było na zakup wymarzonej lustrzanki (2200pln), do dziś nie wiem jak potrafiłam w 3 miesiące tyle zaoszczędzić :D Naprawdę. Podziw dla samej siebie mam do teraz za ten wyczyn.
Fakt, że czesne opłaciła mama, mieszkanie tylko opłacałam media (mieszkanie brata, w którym nie mieszka), więc największe wydatki miałam z głowy. Jednak życie musiałam opłacać sobie sama.
Miałam problemy z kolanem i wydawałam sporo na rehabilitację i związane z prywatnym leczeniem koszty.
Straciłam pracę, miałam za co się utrzymać podczas szukania innej. Bez pracy byłam przez 2 miesiące, najpierw znalazłam coś dorywczego, czasami zarabiałam na bieżące wydatki, a po jakimś pół roku znalazłam coś stabilniejszego.
Najpierw uczyłam emerytów na Uniwersytecie III wieku (stowarzyszenie) w przedszkolach angielskiego, doszło stypendium z uczelni, korepetycje i dawałam radę trochę odłożyć, wtedy miałam niecałe 2000pln netto przy pracy od rana do wieczora. Mało bywałam w domu, bo rano praca, a po południu korepetycje codziennie i rehabilitacja po 2-4h, zależnie od dnia.
Dziś mam prawie 23 lata, dalej mieszkam u brata, zmieniłam pracę, dalej uczę na UTW (kilka godzin), ale również mam pół etatu w prywatnej szkole językowej i sporadycznie wpadną jakieś korki. Zarabiam niedużo więcej niż 2 tys. Ale za to mam czas zarówno na naukę jak i odpoczynek. Powiem- jestem z siebie dumna, że jeszcze bez pełnego wykształcenia mam pracę w zawodzie. Całe szczęście nie zwracali uwagi na „papiery”, tylko na znajomość języka. Mieszkam w małym mieście więc znalezienie lepiej płatnej pracy graniczy z cudem. Nie zapominam oczywiście, że generalnie życie tutaj też jest tanie, nawet jeżeli się bardzo nie oszczędza. Jak się nie wyrobię z obiadem to u nas w „Pobitych garach” dwudaniowy obiad mam za 12 zł. Jedzenie jak u mamy ;) Zawsze wtedy zupę biorę na wynos i mam na kolejny dzień.
Razem z narzeczonym kupujemy w maju mieszkanie. Ja przez 4 lata zaoszczędziłam 30 tys zł. On zarabia więcej ode mnie i również więcej oszczędza więc nie bierzemy kredytu.
Obecnie: mam w pdf-ie budżet, zbieram paragony i jeżeli mam już tłok w portfelu to wpisuję wydatki działami do notesu, a na koniec miesiąca sumuję i wpisuję ostateczne koszty do pliku. Mam czarno na białym ile na co poszło, z czym przesadziłam i na co mam uważać w nadchodzącym miesiącu. Nie wyprę się niczego :)
PS. Na pytania o pieniądze potrafię odpowiadać bez skrępowania. Przecież nikt mi nie dorzuci ani też mi nie zabierze. Nie trzymam milionów w skarpecie to czego tu się obawiać.
Hej Kasia! Jasne, że nie każdy studiował prawo, ale studiując na pedagogice, prowadząc koło naukowe i biorąc udział w różnych akcjach i konkursach kulturalnych i artystycznych wyciągałam ponad 300 zł stypendium miesięcznie.
A jak trzeba było, to dorabiałam jako hostessa, chwilowo jako copywriter (niestety to skopałam) i fotograf. Sposoby są, tylko trzeba chcieć albo MUSIEĆ je znaleźć. Ja niestety jestem leniwa i dopiero jak mnie życie przyciśnie, to się biorę do roboty.
Hostessowałam nie raz (czasem było fajnie, czasem ledwo do zniesienia), czasem coś napiszę za pieniądze, brałam udział w płatnych badaniach konsumenckich, sprzedawałam rzeczy znajomych na Allegro za procent, sprzedawałam swoje rzeczy na targu. A i tak czasami mam dni, gdy myślę, że „się nie da”.
Wydaje mi się, że w tej chwili każdy ogarnięty, kulturalny i chcący się uczyć człowiek może pracować w korpo (trzeba zacząć od jakichś słuchawek) i najczęściej ma jakieś możliwości awansu po czasie. Nie mówię, że to jedyna opcja, bo ja akurat wyjechałam za granicę po półtora miesiąca (chyba) pracy w banku. Póki miałam pełny etat w restauracji to nie narzekałam.
Ale to się zawsze sprowadza do dwóch opcji: zarabiać i oszczędzać. Byle nie na jedzeniu. ;)
Super! I niech mi ktoś jeszcze raz powie, że na pedagogice to tylko trawę jeść. ;))
Ja zaczęłam pracować po maturze. Studiowałam dziennie w Warszawie i dodatkowo przez całe studia pracowałam na infolinii, wklepywałam dane itp. Prace były mało ambitne i za bardzo za nimi nie przepadałam, ale pozwalały mi zarobić ok 1500-2000 zł miesięcznie (to było 5-10 lat temu). Mieszkałam wprawdzie z mamą pod Warszawą, ale i tak dokładałam się do rodzinnego budżetu. Dopiero na 5 roku znalazłam pracę związaną z zawodem – słabo płatną, ale dużo się wtedy nauczyłam. Po studiach była pierwsza prawdziwa praca i pensja prawie 4000 zł netto. Wtedy myślałam, że złapałam Pana Boga za nogi. Minęło prawie 5 lat i trafiło się stanowisko kierownicze przed 30-tką (ale i tak jakbym mogła cofnąć czas to bym inaczej pokierowała swoim życiem zawodowym).
Moim sposobem na oszczędzanie było od zawsze zwiększanie godzin pracy i branie pracujących weekendów i świąt – nie mam dzieci, rodzinę mam blisko i mam czas na hobby i przyjemności. Lubię swoją pracę i muszę przyznać, że wolę dłużej posiedzieć w pracy niż np posprzątać w domu.
Od ponad 10 lat odkładam część pieniędzy na konto oszczędnościowe – zbieram na mieszkanie, które chcę kupić z drugą połówką bez kredytu. To jest chyba największa motywacja do oszczędzania, zwłaszcza, że moim postanowieniem noworocznym jest odkładanie co miesiąc większej o 25% kwoty niż w 2016. Mieszkam z minimalistą (kiedyś nazywałam go po prostu rozsądną osobą) w jego kawalerce i to też pomaga w oszczędzaniu.
Chciałabym na końcu życzyć wszystkiego najlepszego osobom, które opisały swoje historie pod tym postem.
Kasiu świetny tekst! Pokazujesz prawdziwą siłę tkwiącą w oszczędzaniu! Wiesz, jeśli chodzi o oszczędzanie, to kiedyś absolutnie nie oszczędzałam. Na odpowiednim etapie nikt mnie nigdy nie zapoznał z tym tematem (no może poza wpłacaniem małych kwot na SKO:), a sama jakoś się nie garnęłam do tego tematu:)
I wiesz co, albo kto, zmienił moje podejście? Mój Mąż!
Na początku w ogóle nie rozumiałam o co mu chodzi gdy mówił, żebyśmy zaplanowali budżet i zawsze określoną część pieniędzy oszczędzali. Dzisiaj dopiero go zrozumiałam i zrozumiałam ogromną siłę tkwiącą w oszczędzaniu. Pomogła mi też zmiana priorytetów, zainteresowanie nurtem minimalizmu i… zmiana jedzenia na lepsze:)
Tak mi się wszystko poprzestawiało, że aż sama się dziwię, skąd u mnie taka zmiana:) A najciekawsze jest to, że kupując mniej i oszczędzając więcej mam lepszy komfort życia niż kiedykolwiek wcześniej, a rzeczy kupuję zdecydowanie lepszej jakości! Ale do pewnych rzeczy może trzeba dorosnąć – tak przynajmniej było w moim przypadku:)
Pozdrawiam ciepło!
hej, możesz zdradzić w jakiej fundacji w Toruniu pracowałaś? mieszkam w Toruniu dlatego to pytanie :) manekin nadal popularny i dosyć tani ;)
Oj, nie pamiętam pełnej nazwy, chyba Kujawsko-pomorska fundacja gospodarcza pro-europa, ale nie jestem pewna :)
Kolejny raz, swoim tekstem ustawiasz mnie do pionu i otwierasz mi oczy na podstawowe kwestie, o których w codziennej gonitwie zapominam… pora przyjrzeć się poważnie swoim finansom…
Bardzo podobają mi się Twoje teksty na temat pieniędzy, ale nurtuje mnie jedna kwestia. To co piszesz jest mądre i ciekawe, ale trochę rozmija się z ideą minimalizmu. Dla mnie minimalizm oznacza nie tylko ograniczenie ilości ubrań i stawianie na jakość, lecz ogólnie ograniczenie konsumpcji i całej tej pętli zarabiania i wydawania. Mam wrażenie, że ograniczając ilość ubrań w szafie jest jedynym elementem minimalizmu u Ciebie. Brakuje mi tutaj rezygnacji z nadmiaru obowiązków, aby spędzać więcej czasu z rodziną/mężczyzną/ znajomymi, rezygnacji z wysokiej pensji na rzecz skromniejszego życia itd. Bardziej podobałoby mi się rozumowanie – nie muszę dużo zarabiać, bo nie potrzebuję dużej ilości pieniędzy, zamiast – zarabiać jak najwięcej i coraz więcej. W tekście pojawia się (chyba cztery razy) zwrot „poduszka finansowa”. Rozumiem to, sama mam oszczędności, bo nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć, ale odniosłam wrażenie, że Ty chciałabyś zarabiać jak najwięcej i oszczędzać jak najwięcej. Tylko pytanie po co? Jesteś mądrą i wykształconą osobą, więc nie grozi Ci bezrobocie, a w razie np. ewentualnej choroby powinna Ci wystarczyć równowartość kilkumiesięcznej pensji. Może się mylę i źle to odebrałam, ale trochę nie pasuje mi Twoje podejście do pieniędzy z ideą minimalizmu. Pozdrawiam!
Weroniko, piszesz , że „Mam wrażenie, że ograniczając ilość ubrań w szafie jest jedynym elementem minimalizmu u Ciebie” i masz rację, to TYLKO wrażenie :), które być może płynie z tego, że pobieżnie czytasz treści na moim blogu. Wielokrotnie poruszałam tematykę, choćby mojego podejścia do zarabiania pieniędzy w kontekście prowadzenia firmy. Można zarzucić mi wiele, ale na pewno nie to, że chcę „zarabiać jak najwięcej”. Wynika to choćby z faktu (jednego z licznych), że zrezygnowałam z bardzo dobrej pracy na etacie, właśnie dlatego, że nie chciałam poświęcać całego życia tylko na pracę. Jednocześnie, daleka jestem od stwierdzenia, że pieniądze nie są ważne. Minimalista jest bardzo świadomy wartości pieniądza. Pozdrawiam!
Wybacz :) a mi nie można zarzucić, że czytam Twój blog pobieżnie, bo przeczytałam cały od deski do deski! Cieszę się, że do Ciebie napisałam i że mi odpowiedziałaś, bo może faktycznie odebrałam błędnie Twoje podejście do pieniędzy, a być może było to spowodowane tym, że jesteś bardzo aktywna zawodowo – dwie firmy + blog i dlatego uznałam, że za bardzo skupiasz się na pracy. Widocznie umknęło mi coś, bo założyłam, że rezygnacja z jednej firmy (tej etatowej), aby zająć się trzema firmami to nie minimalizm. Ale po to jest forum, aby wyjaśniać pewne
. Dziękuję :)
Jasne, rozumiem, tylko trudno mi zrozumieć takie wnioskowanie, np. po przeczytaniu tego tekstu: https://simplicite.pl/minimalizm-w-biznesie-a-pieniadze/. :) Uważasz, że nie można być minimalistą, prowadząc 3 firmy nawet, jeśli poświęcam na nie mniej czasu, niż większość osób pracująca na etacie? :) To takie chyba odrobinę stereotypowe myślenie, prawda? :)
Przyznaję. Tak jak wspomniałam czytałam wszystkie Twoje teksty, ale chyba się ze mną zgodzisz, że nie sposób wszystkiego zapamiętać, tym bardziej że poruszasz wiele tematów. Po prostu po przeczytaniu powyższego tekstu nasunął mi się taki wniosek i dlatego poprosiłam Cię o wyjaśnienie, Twoje odpowiedzi rozwiały moje wątpliwości, za co Ci serdecznie dziękuję. Umknęła mi gdzieś informacja, że poświęcasz mniej czasu na pracę niż wtedy, gdy pracowałaś na etacie. I uważam, że lepiej zapytać i wyjaśnić, jeśli coś nas nurtuje niż wyrobić sobie błędną opinię.
No pewnie! Fajnie, że normalnie zapytałaś, zamiast zjadliwie komentować, co się czasami zdarza. :) Mam nadzieję, że udało mi się rozwiać wątpliwości. :)
Właśnie przeczytałam tekst o sobie :) też studiowałam prawa i też miałam podobną kwotę na przeżycie miesiąca na studiach :) z tą różnicą, że studiowanie w Warszawie pozwoliło mi na stałą dodatkową prace w kancelarii od 4 roku, a później po studiach pracodawca nie sfinansował mi aplikacji. Teraz pracuje w korpo i mam jednoczesnie swoją kancelarię, czyli jestem przez Twoim ostatnim krokiem :)
za co najbardziej cenię Twój blog? za konkretny. Bez zbędnego lania wody typu 'uwierz w siebie i wszystko samo się ułoży’. Zdrowy rozsądek, kalkulacja i nierzadko wyrzeczenia. Jestem aktualnie na początku drogi w korpolandii i z ogromną przyjemnością przeczytałam Twój artykuł. Cenna lekcja dla wszystkich, gratuluję.
Blog świetny!Trafiłam na niego kilka dni temu i przeczytałam wszystkie teksty:) Ja również tworzę swoją poduszkę finansową, chciałabym podobnie jak Ty odejść z korporacji i rozwijać swoją kancelarię. Działalność już prowadzę, ale nie jest to w 100%, bo sporo czasu zajmuje korporacja. Zastanawiam się tylko, jaką kwotę powinnam mieć oszczędzoną, aby móc rzucić korporację i przejść na swoją działalność. Czy masz jakieś rady?Jakie środki finansowe w Twojej opinii powinny być zgromadzone?Pozdrawiam!
Klaudio, ja miałam poduszkę finansową w wysokości rocznych wydatków. Czyli mogłabym się utrzymywać przez rok zakładając brak jakichkolwiek dochodów. Jednocześnie, miałam też już firmę generującą comiesięczne dochody. Ale ja nie jestem ryzykantem ;))
Kasiu, faktycznie Manekin w Toruniu sprzed lat był dużo tańszy niż ten współczesny, aż się sobie dziwię, bo i ja w nim przesiadywałam. I jeszcze w barze pod arkadami, na zupie, między zajęciami :) Najmilej jednak wspominam studenckie piwo w Kadrze, dziś boję się myśleć, co oni wlewali do pokali za tę cenę, ale wtedy było super.
Redukcja kosztów -również zastosowałam tą technikę. Miałam dużo za dużo,
pieniądze przeciekały miedzy palcami – wprowadziłam więc zmiany.
Przemyślałam co jest dla mnie ważne, w co chcę inwestować. Teraz
w mieszkaniu aż lżej się oddycha, odgruzowałam je z setek
niepotrzebnych rzeczy. Jednocześnie przekierowałam część
uwolnionej energii oraz finansów w sferę zdrowego odżywiania,
usprawnienia kuchni – gotowanie to moja pasja. Zwracam uwagę na to
co jem, jakiej jest to jakości i skąd pochodzi. Zwracam uwagę na
jakość wody, którą piję – tutaj zainwestowałam w profesjonalny
filtr montowany na ujęciu wody w kuchni – to jest moja inwestycja
w zdrowie. Kupuję dobre jakościowo ubrania, które starczają mi na
dłużej…jest wiele, wiele sposobów na to by uprościć sobie
życie a jednocześnie poprzez tą prostotę lepiej skupić się na
tym co dla nas ważne.
W swoim artykule wspomniałaś o tym, że jak nie miałaś z czego oszczędzać, gdyż za mało zarabiałaś to pomyślałaś o zwiększeniu dochodów i poszukaniu dodatkowego zajęcia. To bardzo ważny wątek. Wiele ludzi narzeka, że nie ma z czego oszczędzać, gdyż ich zarobki są za niskie, a właśnie w takim wypadku nie ma innej rady jak po prostu zwiększenie osiąganego dochodu. Oszczędności przecież powstają tylko wtedy, gdy ponoszone przez nas koszty są mniejsze niż zarobki. Skoro więc nie mamy już możliwości zmniejszenia kosztów, bo już żyjemy na niskim poziomie to nie pozostaje nam nic innego jak poszukanie sobie dodatkowego źródła dochodu.
Aż mi się łezka w oku zakręciła… ja też studiowałam w Toruniu ( 2004-2009) – Manekin… szperanie po sh, ksero jako inwestycyjny priorytet… też przez to przechodziłam :) na szczęście Toruń to miasto przyjazne studentom – wszędzie blisko, promocje studenckie w pubach i lokalach… pamiętam, że tuż obok akademików był mały, spożywczy sklepik z ogromnymi i pysznymi drożdżówkami – taka starczała na cały dzień :) jak sobie przypomnę, że byłam w stanie przeżyć miesiąc za 400-500 pln, to się zastanawiam, co ja dzisiaj robię z pieniędzmi!? :)
W moim przypadku, nie musiałam pracować w trakcie studiów. Mama postawiła jasne i twarde reguły – dawała maksymalnie 400zl na mieszkanie i 100 zł tygodniowo na życie. Od samego początku miałam szczęście w znajdowaniu wyjątkowo tanich mieszkań (dodam, że studiowałam w Warszawie). Zawsze udało się odszukać znajomego znajomego znajomych, który miał mieszkanie do wynajęcia, co wiązało się z niższymi opłatami. Na trzecim roku nawet udało mi się wynająć 28 metrowe mieszkanie za 480zl (koszt czynszu). Mieszkaliśmy w trzy osoby, więc koszty były bardzo niskie. Ten mój „dar” pozwolił mi zacząć odkładać to co oferowała mama i nie musieć szukać dodatkowej pracy. Po trzecim roku udało mi się otrzymać unijne stypendium stażowe. Musiałam jedynie znaleźć firmę, która mnie przyjmie na trzy miesiące. Pamiętam, że ze stypendium dostawałam 800zl i dodatkowo firma, w której odbywałam staż, płaciła mi dodatkowe 1500zl. Po trzech miesiącach zarobiłam 6900zl – dla mnie ogromna kwota. Z tych pieniędzy kupiłam sobie aparat fotograficzny za 1200zl, a resztą zasililam moje rosnące oszczędności.
Teraz, 3 lata po studiach, jestem w stanie odkładać 50-60% moich zarobków i mogę pochwalić się dużą poduszką finansową. LUBIĘ MIEĆ PIENIĄDZE :-D
Ja z mężem oszczedzilam ponad 400 tys w 3,5 roku zyjac i pracujac w Irlandii. Bylismy w stanie przezyc tam za 3,5 tys zl miesiecznie a reszta szła na konto oszczednosciowe. Sama walczylam ze soba zyjac tak oszczędnie, ale teraz po powrocie do Warszawy i spelnieniu marzenia o wlasnym mieszkaniu cieszę się ze twgo dokonalismy. Teraz tylko praca by sie przydala w jakiejs korporacji ( znam angielski na poziomie zaawansowanym) i bede w pelni usatysfakcjonowana. Tak zaczęła się u mnie przygoda z minimalizmem. Pozdrawiam
Mam podobną historię, tyle że studia sama musiałam finansować, ale na szczęście to było za Odrą, więc dawałam radę zarobić wieczorami w knajpach + stypendium i na skromne życie wystarczało. Gorzej było na początku kariery zawodowej, mimo dobrego wykształcenia i znajomosci 3 języków obcych, zarabiałam po 5 latach pracy 2600 brutto i utrzymywałam już siebie, męża i dziecko na wynajętym mieszkaniu – ale zawsze nam wystarczało pieniędzy. Tylko wtedy nawet nie wchodziłam do sklepów z nowymi ubraniami. Potem zdecydowaliśmy się przeprowadzić dla pracy i to był dobry ruch – awansowałam i zaczęłam dobrze zarabiać. Ale wcześniejsze lata nauczyły mnie, że nie zawsze tak musi być, więc staramy się oszczędzać i dajemy radę, chociaż jest nas teraz 5 osób i nadal to ja utrzymuję rodzinę. Nie jeździmy na zagraniczne wakacje, samochód ważne by jeździł, a mieszkanie też mamy skromne. Pomagam też finansowo rodzinie, to dla mnie ważniejsze niż własne wystawne życie.
Ale żeby nie było tak idealnie to teraz moim zdaniem za dużo kupuję ubrań i nie do końca trafionych zakupów do domu. I nad tym chcę pracować, w czym inspiruje mnie Twój blog.
Ja zacząłem robić oszczędności jakieś 7 lat temu i to sukcesywnie po niewysokiej sumie 60 złotych co miesiąc uważam że każdy może tyle oszczędzić i jak się okazało ostatnio patrze na rachunek bankowy i mam obecnie około dziesięć tysięcy złotych oszczędności i dalej odkładam niemniej jednak postanawiam aktualnie oszczędzać blisko 170 złotych i troszkę przyspieszyć. Odłożoną kwotę chcę wydać na studia moich dzieci. Z pozoru malutkie kwoty po pewnym czasie przynoszą znaczącą kwotę.