Darmowe
planery, e-booki...

Podziel się:

Darmowe
planery, e-booki...

Minimalizm w praktyce. Historia Oli

Minimalizm to nie jest jakaś wydumana, abstrakcyjna filozofia. To niezwykle pragmatyczne narzędzie, z którego może skorzystać każdy i którego używa się na co dzień, ułatwiając i upraszczając sobie życie. Dlatego też na blogu od dawna prowadzę serię tekstów pod tytułem: Minimalizm w praktyce.

 

Jakiś czas temu poprosiłam Was o podesłanie zapisków swoich doświadczeń z minimalizmem czy slow fashion. Byłam ich ogromnie ciekawa, chciałam również dać Czytelniczkom bloga trochę odpocząć ode mnie ;). Przede wszystkim, ogromnie Wam dziękuję za tak niesamowity odzew! Spłynęło do mnie kilkadziesiąt historii, które czytałam z wypiekami. Właściwie, mogę iść na krótkie wakacje i zapełnić bloga tylko Waszymi historiami :). Nie na wszystkie zdołałam jeszcze odpowiedzieć, bardzo, ale to bardzo proszę Autorki o cierpliwość.

 

Jako pierwszą, opublikowałam historię Weroniki, która spotkała się z Waszym ciepłym przyjęciem, za co bardzo dziękuję. Niezwykłym jest, jak różne są powody, dla których zainteresowałyście się minimalizmem. Czasami punkt wyjścia nie jest najłatwiejszy, tak też było w przypadku Oli, której historią dziś chcę się z Wami podzielić. 

 

 Historia Oli

 

Dorastałam w domu którego atmosferę można by określić mianem artystycznego chaosu, wychowywana przez sentymentalnego tatę i mamę o tysiącu rękodzielniczych zainteresowań. Jak chyba w wielu polskich domach, wszystko trzymało się na wszelki wypadek i właściwie nic nie miało stałego miejsca w naszym niewielkim mieszkaniu. Jako że za bardzo się nam nie przelewało, wszystko co się dało było „upcyklingowane”, zwłaszcza ubrania. Mama, z wykształcenia krawcowa, starła się przekazać nastoletniej mnie całą swoją wiedzę z zakresu mody, dobierania ubrań do sylwetki, tworzenia własnego stylu. Niestety w tamtym czasie byłam na tą wiedzę całkowicie odporna. Nie interesowała mnie klasyka, chciałam wygadać tak jak koleżanki, co przy bardzo ograniczonym budżecie było niemożliwe. Mama starała się złagodzić trochę moją ubraniową frustrację szyjąc mi i przerabiając ubrania które znajdowałyśmy w sklepach z używaną odzieżą. 

 

Gdy poszłam na studia i zaczęłam pracować moja szafa zaczęła się powiększać w niebezpiecznym tempie. Zawsze dryfowałam nieco w kierunku stylów boho i vintage, a dostęp do wielu lumpeksów mojego studenckiego miasta spowodował eksplozję wzorów i kolorów. Oczywiście nic do siebie nie pasowało, a ubrania głównie wisiały w szafie, bo tam wyglądały lepiej niż na mnie. W tamtym okresie hasło „wszystko po 2 złote” powodowało u mnie automatyczny wzrost adrenaliny i budziło instynkt łowcy, a powrót do domu z łupem powodował chwilowe zadowolenie. Z perspektywy czasu wydaje mi się że było w tym coś z uzależnienia.

 

Kolejnym etapem kiedy moja szafa zaczęła bez opamiętania przybierać rozmiary było po zmianie pracy na taką, gdzie po stresującym dniu trzeba było szybko odreagować kompulsywnymi zakupami. Nie patrzyłam na metki, nie brałam pod uwagę składu, ani uniwersalności tego co kupowałam. Kilka miesięcy później ocknęłam się z przytłaczającą kolekcją imprezowych sukienek jak na kogoś, kto nie za bardzo lubi imprezy.

 

Otrzeźwienie przyjęło brutalną formę i przyszło z nieoczekiwanym odejściem mojej mamy. Nagle musiałam uporać się z wszystkimi jej rzeczami, nie tylko osobistymi, ale też niezliczonymi, niedokończonymi robótkami, zapasami, nitkami, wycinkami z gazet i schowanymi pomiędzy nimi listami, które pisałyśmy do siebie gdy byłam mała. Przez 2 miesiące przeglądałam przedmiot za przedmiotem, w obawie że mogę wyrzucić coś cennego. Po raz pierwszy w życiu rzeczy materialne, które do tej pory były źródłem krótkotrwałego zadowolenia, przyniosły tyle bólu. Pod wpływem tego dramatu zaczęła we mnie kiełkować myśl, że nie chciałbym żeby ktoś musiał przedzierać się w ten sam sposób przez czeluści mojej szafy, przez tony bibelotów które trzymam bezmyślnie.

 

W ten sposób trzy lata temu, w wieku 26 lat, zaczęłam powoli dryfować w kierunku minimalizmu. Na pierwszy ogień poszły oczywiście moja garderoba i kosmetyczka, które przestały pasować do mojego ówczesnego stylu życia. Większość ubrań wylądowała w kontenerze na odzież używaną, kilkanaście sztuk rozdałam koleżankom (głównie nietrafione zakupy), resztę przerobiłam na ściereczki lub wyrzuciłam. O dziwo próbę czasu przetrwała większość szytych przez moją mamę ubrań. Dwie „małe czarne” które zostały uszyte na półmetek, haftowane letnie bluzki w stylu hipisowskim, kilka innych sukienek i robionych na drutach swetrów. Nie tylko wyglądają jak nowe po tych prawie 10 latach, ale też są idealnie dopasowane do mojej figury.

 

Przez ostatnie 3 lata ograniczyłam zakupy do minimum. Mimo że kilkanaście razy wybrałam się na zakupy, nie potrafię już kupować tak jak kiedyś. Zakupy z tego okresu mogę policzyć na palcach jednej ręki. Jestem bardzo krytyczna, zwłaszcza pod względem wykonania i składu danej rzeczy. Mimo że w mojej szafie brakuje kilkunastu elementów, a kilka wymaga zastąpienia, by w końcu wyglądała ona tak jak chcę, wolę obyć się bez czegoś niż iść na kompromis. Ostatnio przeprowadziłam się za granicę i wszystkie moje ubrania mieszczą się w jednej walizce. Tak samo wygląda sprawa z moją kosmetyczką. Przeszłam ewolucję od dziewczyny której kolekcja kosmetyków miała rozmiar przeciętnej drogerii (nie żartuję), do kogoś, kto praktycznie przestał się malować.

 

Minimalizm przesiąkł też inne dziedziny mojego życia i powoli dociera do kolejnych stref. Teraz powoli dryfuję w kierunku weganizmu i filozofii „zero waste” (które moim zdaniem wpisują się w tą tendencję). Pozwalam żeby to wszystko działo się w naturalny, nie radykalny sposób, poświęcając naprawdę dużo czasu na zastanowienie się nad moimi prawdziwymi potrzebami (a nie tymi kreowanymi przez specjalistów ds. marketingu).

 

Muszę przyznać ze minimalizm zaowocował też dużymi zmianami w mojej osobowości. Mimo, że mój stan posiadania się drastycznie zmniejszył, po raz pierwszy w życiu zaczęłam odczuwać prawdziwą satysfakcję z tego co mam. A przede wszystkim w rzeczach materialnych przestałam szukać pocieszenia, ukojenia czy statusu. Nie wiem dokąd zaprowadzi mnie minimalizm, może zostanę frutarianką albo buddyjskim mnichem ;) Ale cieszę się że moje życie napędzają teraz inne mechanizmy niż konsumpcjonizm.

 


Nadal czekam na Wasze maile! Jeśli chciałabyś podzielić się ze mną i pozostałymi historią, w jaki u Ciebie zaczęła się przygoda ze slow fashion lub minimalizmem, napisz do mnie na blog@simplicite.pl, w tytule umieszczając: „Moja historia”. Nie bój się, nie wahaj, porzuć wątpliwości, obawy, nie musisz być literatem, nie opublikuję nigdzie tej historii bez Twojej wyraźnej zgody. Po prostu napisz do mnie, bardzo, bardzo Cię proszę! Z ogromną przyjemnością ją przeczytam, a wybrane historie opublikuję na blogu.

 

Opowieść Oli bardzo mnie poruszyła, ponieważ wspomina o niezwykle istotnej kwestii. Dużo poświęcam czasu (również w kontekście pisania książki) na rozważania dotyczące roli przedmiotu w życiu człowieka, ale ważnym jest również, że posiadane przez nas rzeczy stanowią również świadectwo naszego życia już po naszej śmierci. Wiem, że nie są to najłatwiejsze rozważania w piątek wieczorem, ale choćby z uwagi na niedawne Święto Zmarłych, może warto się nad tym pochylić.

Sprawdź Także

Powiadomienia
Powiadom o
guest
12 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments