Dlaczego formalnie nie ukończyłam wyzwania w ramach akcji 100 Happy Days.
UWAGA, ten wpis będzie bardzo, bardzo, wyjątkowo, niezmiernie subiektywny. Niezwykle docenię i wręcz proszę o zdania przeciwne.
Gdy prawie 4 miesiące temu napisałam na blogu o raczej nieznanym wtedy w Polsce projekcie 100 Happy Days, nie sądziłam, że chwilę potem zdobędzie on szturmem polską blogosferę. Absolutnie nie przypisuję sobie w tym względzie zasługi, sama trafiłam na niego w sumie przez przypadek, ale zaskoczyło mnie, że tak wiele osób do się do niego przyłączyło. Teraz, jako że moje 100 Happy Days już się formalnie zakończyło, pokuszę się o kilka słów podsumowania, krytyki poniekąd, a właściwie refleksji o szczęściu. O moim postrzeganiu szczęścia. Przed napisaniem tego tekstu sięgnęłam sobie do starych wpisów o szczęściu, które stworzyłam razem z Tomkiem – psychologiem specjalizującym się w nurcie psychologii pozytywnej. Kto nie czytał – polecam gorąco te teksty, uważam, że to jedne z cenniejszych i lepszych na tym blogu. Napisane dość dawno, w niczym nie straciły na aktualności, wręcz przeciwnie. Pomocniczo, zerknęłam również na galerię zdjęć na instagramie pod hasztagiem #100HappyDays. Zawiera ona wszelkie fotki wrzucone na insta, nie tylko te z Polski, ale da się tam z grubsza zobaczyć i teoretycznie znaleźć odpowiedź na pytanie, które mnie nurtuje od dawna.
Co sprawia, że jesteśmy szczęśliwi?
Tak sobie oglądam te zdjęcia i myślę, że ludźmi rządzą czasami dość proste, prymitywne rzekłabym instynkty, czasami chyba nieuświadomione. I to właśnie, po części, wypaczyło sens tak fajnego wyzwania, jakim mogło się stać 100 Happy Days. Przyznam szczerze, że jest to jeden z powodów, dla których przerwałam wyzwanie. Tzn. przerwałam jedynie połowicznie. Te 100 dni, jak żadne wcześniej, obfitowały w szczęśliwe momenty, które świadomie celebrowałam, dostrzegałam, których szukałam. Zabrakło jedynie drugiej części, czyli uwiecznienia chwili na zdjęciu i jego publikacji. Dlaczego?
Po pierwsze. Nie przemawia do mnie psychologia tłumu. To chyba taki wrodzony nonkonformizm. Nie lubię tego, co lubią wszyscy. Nie lubię robić tego, co robią wszyscy. Tak już mam i kropka. Taka przekora, choć staram się nad nią panować, gdy tylko zbyt utrudnia mi życie. W tym jednak przypadku byłam jej wdzięczna.
Nie lubię tego, co lubią wszyscy. Nie lubię robić tego, co robią wszyscy.
Po drugie. Wiele osób swoimi działaniami, w mojej ocenie wypaczyło ideę wyzwania, a ja po prostu przestałam chcieć być tego częścią. I tak, mam tu na myśli również polską blogosferę. Zaznaczam, że nie chcę nikogo dotknąć swoją oceną, ale nie jestem w stanie wytłumaczyć swoich motywów bez pewnej oceny działań innych. W niektórych przypadkach nawet czułam pewien niesmak, gdy hasztag #100HappyDays dodawany był do fotek chwalących się zakupami, nowym kompem itd. Nie w każdym przypadku, ale często aż namacalnie czułam, że intencja przy robieniu zdjęcia brzmiała raczej „zobacz, co mam i jaka jestem fajna” niż „to mój szczęśliwy moment„. Zdaję sobie sprawę, że to kwestia mojej subiektywnej oceny, która może być pochopna i zupełnie inna od faktycznej intencji, ale stwierdziłam, że po prostu nie chcę być tego częścią.
Po trzecie. Wiem, że ideą projektu jest i było nauczenie się dostrzegania szczęścia w drobnych chwilach i momentach życia codziennego. Tylko, że ja… ja to umiem. Okazało się, że nauczyłam się już tego sama, przed tym wyzwaniem. Czuję, że na ścieżce mojego życiowego rozwoju jestem o krok, o zakręt dalej. Szukam swojego ikigai. Wiem, że to zabrzmi egzotycznie, trudno, ale naprawdę potrafię dostrzegać i celebrować szczęśliwe momenty i zupełnie nie potrzebuję do tego hasztagu i instagrama.
Potrafię dostrzegać i celebrować szczęśliwe momenty bez hasztagu i instagrama.
Po czwarte. Moje szczęśliwe chwile trudno było sfotografować. Tyle, o ile zrobienie zdjęcia przy porannej kawie czy na spacerze z Nelcią robi się niejako przy okazji, to już moment wzruszającej rozmowy z druga osoba trudno zobrazować. Wolę pobyć w tej chwili, nacieszyć się nią, być TU I TERAZ, a nie zastanawiać się jak zrobić zdjęcie. Szkoda mi było też czasu na dywagacje w stylu: piję poranną kawę na tarasie, w fontannie na dole szemrze woda. To ten moment, gdy naprawdę czuję harmonię w swoim życiu. Moment, gdy czuję się autentycznie szczęśliwa. I tu nagle nastrój pryska, bo pojawia się myśl, taki chochlik, który mówi: cykaj fotkę, mała, na insta będzie. Albo nie, czekaj. Może potem pojawi się coś jeszcze. No co za głupota. Te małe szczęśliwe chwile są właśnie po to, żeby je łapać i się nimi cieszyć, poczuć je w sobie, a nie rozmyślać, czy to się nada na zdjęcie czy coś innego może. Jak bardzo tu nie o to chodzi!
Last but not least. Po piąte. W tym wyzwaniu, w jego założeniach zabrakło mi najważniejszego. Tzn. jest, ale tak trochę jakby pomiędzy wierszami i łatwo tego nie dostrzec, łatwo to zgubić. A to jest w istocie najważniejsze. Chodzi o WDZIĘCZNOŚĆ. O poczucie wdzięczności, które jak ziarenko należy bezwzględnie pielęgnować w tym przebłyskach szczęścia. To umiejętność odczuwania wdzięczności wobec siebie, otaczających nas osób, wobec życia, Boga czyni nas szczęśliwymi. To nie ja, to naukowo dowiedzione.
Na sam koniec pozostaje oczywiste pytanie: czy warto? Warto. Mimo wszystko warto. Jeśli nawet nie uda się skończyć wyzwania, jeśli nawet okaże się być pod pewnymi względami bezskuteczne czy bezcelowe to warto. Dla poznania siebie i świadomości co do dalszej drogi.
Amen, moi Drodzy. Ciekawa jestem Waszych opinii. Jak zawsze zresztą.
Myślę, że nawet nie wiecie, jak bardzo jestem ciekawa :).
PS a na zdjęciu tytułowym znajdziecie dokładnie to, co daje mi szczęście. Choć to tylko ułamek. Ten łatwiejszy do sfotografowania :).