Przez 8 lat pracy w korporacji zaliczyłam bardzo dużo szkoleń kompetencyjnych, w tym również tych, które dotyczyły zarządzania czasem, zarządzania sobą w czasie, czasu na zarządzanie itp. ;). Większość tych szkoleń pokazywała jak ważne jest robienie list, jak odróżnić sprawy pilne od ważnych, a ważne od istotnych. Jak poradzić sobie w świecie wielu zadań praktykując multitasking i jego pochodne. Do tej pory wielu trenerów podaje jako przykład prasowanie ubrań podczas jednoczesnego słuchania angielskich słówek. Jedne szkolenia zastępowały drugie, jeden trener drugiego, a problem jak istniał, tak istnieje nadal, przybierając na znaczeniu.
W pewnym momencie pojawiło się kolejne szkolenie, które zachwyciło pracowników i managerów. Nie pamiętam dokładnie nazwy, ale cała istota zasadzała się właściwie na koncepcji skupienia się w blokach zadań. Takie proste rozwiązanie. Przykładowo: pracujemy 15 minut przygotowując prezentację dla Klienta, a w tym czasie wyłączamy maila i telefon. Potęga skupienia.
Dla wielu osób ten sposób był mega odkryciem. Nie ukrywam, że dla mnie po trochu również. Od kiedy pamiętam, miałam się za osobę, która ma niesamowicie podzielną uwagę. Nie wiem, czy to kwestia chowania się w domu z trójką braci, z których dwójka sikała jeszcze w pieluchy, gdy ja uczyłam się do matury, czy coś innego. W każdym razie, byłam dumna ze swojej umiejętności skupiania się pomimo włączonego telewizora, radia czy gadających w pokoju osób. Także na studiach, gdy nauki było bardzo dużo (jak to na studiach prawniczych) bez problemu potrafiłam uczyć się na korytarzu, w przerwie pomiędzy zajęciami.
Nie pamiętam, w którym momencie poczułam się zmęczona. Przytłoczona zajęciami i sprawami, których nie umiałam rozsądnie ułożyć, żeby się z nimi uporać. Jeszcze 4 lata temu pracowałam na etacie, równocześnie rozwijałam razem z MM naszą firmę i kończyłam aplikację, gdzie egzamin końcowy był chyba najtrudniejszym, jaki kiedykolwiek zdawałam. Potem (to już rok temu!) postanowiłam zupełnie przejść na swoje, ograniczyć nieco ilość pracy i obowiązków. Byłam przekonana, że to rozwiąże moje kłopoty z zarządzaniem czasem. Nie mogłam się bardziej mylić. Jedne problemy, takie jak „dupo-godziny” (no wiecie, bezproduktywny czas, który musicie na etacie przesiedzieć w biurze) zniknęły. Pojawił się elastyczny grafik, który jednak doprowadził do innych zmartwień. Jak zorganizować sobie pracę, gdy nie muszę mieć stałych godzin pracy, gdy nikt nie zmusza mnie do siedzenia w biurze. Jak przestać myśleć stale o robocie – kto ma własną firmę doskonale będzie wiedział, o czym mówię.
W tamtym czasie przeżyłam wiele burzliwych romansów z najróżniejszymi aplikacjami do zarządzania czasem. Jak to z przelotnymi kochankami bywa, nie pamiętam już nawet ich nazw. Próbowałam zaprzyjaźnić się bliżej z moim iPhonem, zrzucając na niego obowiązek przypominania mi o różnych sprawach. Wszystko na marne. To nie wyglądało tak, jakbym sobie tego życzyła. Chociaż na zewnątrz wszystko wydawało się być perfekcyjne, to wewnątrz nadal byłam zagubiona.
I wtedy poddałam się. Zamiast szukać pomocy wśród zdobyczy technologii, postanowiłam zdać się na intuicję. Do łask wróciły notesy, stary dobry papier i długopis. Nie kalendarze. Kalendarze w moim przypadku się nie sprawdzają. Mam dwa takie zwykłe notesy. Jeden (większy) dostałam w ramach współpracy z marką belVita i jakoś tak się sprawdza :). Drugi jest malutki, przepiękny – oprawiony w jedwab z reprodukcją obrazu Joanny Sarapaty. Jego używanie sprawia mi ogromną przyjemność. Obu używam od listopada zeszłego roku i właśnie zaczyna się kończyć miejsce. Mam w tych notesach wszystko – inspiracje, notatki, ciekawe cytaty i szkice blogowych notek. Tak właśnie. Jestem staroświecka do granic możliwości i moje teksty czasami powstają pisane na papierze. MM się ze mnie śmieje, że nie używam komputera jak normalny człowiek :). Nie wiem, jak to do końca działa, ale jak piszę na papierze, to zaczyna to nabierać znaczenia. Siłą rzeczy, mam ograniczoną ilość miejsca do dyspozycji i dwa razy się zastanowię, zanim coś wpiszę, a nie lubię skreślać.
Cóż jednak po narzędziu, gdy brak metody. Swoją metodę zarządzania czasem świadomie testuję i szlifuję od roku. Brzmi ona po prostu RÓB MNIEJ. Coś podobnego opisuje też Leo Babauta w swojej książce „Skup się. Prosta droga do sukcesu”, ale ja zaadaptowałam tą metodę do swoich potrzeb.
RÓB MNIEJ. Herezja, co? W dzisiejszych czasach trzeba przecież robić więcej, dużo więcej niż inni, i tylko to warunkuje sukces. Też tak kiedyś myślałam. Im jestem starsza, im więcej nabieram doświadczenia zawodowego i takiego trochę życiowego, tym bardziej rozumiem, że w życiu ważniejsza niż ilość stanowczo jest jakość. Krótko mówiąc, nie chodzi o to, żeby robić dużo, ale żeby robić właściwe i ważne rzeczy. To nie jest łatwe. To wymaga też kompromisów, a czasami bolesnych decyzji. W moim przypadku, wymagało to zrezygnowania z pracy na etacie, a poświęcenia się własnej firmie i pasjom, których wyrazem jest również ten właśnie blog. To wymagało ode mnie zmierzenia się z opinią innych, a także, przynajmniej na początku, zrezygnowania ze stabilnych zarobków i w tym względzie poczucia bezpieczeństwa.
Żeby było jasne. W tej chwili nadal robię dużo. Prowadzę swoją kancelarię, razem z MM prowadzimy firmę, bloguję. To nadal wymaga robienia wielu rzeczy, zajmowania się wieloma sprawami. I dobrze. Lubię, jak się dużo dzieje. Spotkania, wydarzenia, ludzie, podróże, klienci. Niemniej jednak, w tym szaleństwie moja metoda RÓB MNIEJ ma również przełożenie na codzienne, prozaiczne czynności, na pracę zawodową. Jak? Wspominałam już Wam, że jestem maniakiem listowym? Uwielbiam robić listy, ale kiedyś stawały się one moim przekleństwem. Nigdy, albo prawie nigdy, nie udawało mi się zrealizować wszystkich zadań z listy, co nieustannie mnie frustrowało, a konieczność przerzucenia zadania z dziś na kolejny dzień odczuwałam jak swoją osobistą, życiową porażkę. Do czasu, gdy postanowiłam ROBIĆ MNIEJ. Przyjęłam kilka prostych zasad:
1 dzień = 1 ważne zadanie. Każdego dnia wybieram sobie jedno ważne zadanie, którego realizacja przybliży mnie do realizacji ważnego dla mnie celu. Nawet, gdy w natłoku innych, nagłych czy pilnych spraw, nie dam rady zrealizować żadnego innego zadania z listy, to zrobienie tego jednego daje mi poczucie sprawczości.
Pozwalam sobie na pracę w skupieniu. Wyłączam i ograniczam rozpraszacie (tv, FB, Nelania). To niesamowicie trudne, ale kurczę, przecież jestem dorosła, potrafię skupić się na zadaniu przez 15 minut, nie zerkając na fejsa.
Nic się nie stanie, jeśli nie zdążę. Sprawdzone! Naprawdę, czasami nie warto się zarzynać dla zasady.
Czuję flow. To mi się ostatnio często zdarza, gdy piszę teksty na bloga. Zaczynam pisać… i wpadam w ciąg, słowa same układają się w zdania, a treści powstają. To niesamowicie przyjemne. Gdy popatrzę z perspektywy czasu, to najlepsze teksty powstały właśnie w ten sposób. Teraz też to czuję! :)
Na koniec. Ktoś mógłby zapytać, co to ma wspólnego z minimalizmem? No cóż, dla mnie wszystko.